piątek, 14 grudnia 2007

Goodbye Viet Nam

O rany!!! Alez to wszystko leci. Kolejny miesiac na boku, kolejne miejsca, ludzie. Jutro wyjezdzam do Kambodzy, nie moge sie doczekac, chocciaz przyznaje - troche bede za Wietnamem tesknila - wroce tutaj na pewno. Mam nadzieje, ze dotychczas cos sie zmieni w sprawie trafiku... Przezylam dzisiaj maly dramat probujac przejsc przez ulice... Same same.

Od jutra wchodza tutaj nowy przepis - kazdy Wietnamczyk bedzie musial zakladac kask podczas jazdy na motocyklu. Wiec od kilku tygodni trwa szal kupowania kaskow, ceny podskoczyly trzykrotnie - handlarze zacieraja rece. Statystyki: kazdego dnia w Wietnamie w wypadkach motocyklowych ginie 35 osob, w samym Sajgonie 40.000. Nadzieja w kasku.

No i tak poszlabym sobie na pozegnalne piwo ale cos sie rozchorowalam. Nie moge mowic za duzo - potworna chrypa, nie moge jesc - wszystko gdzies mi staje w przelyku... coz sie chyba ztrulam troszke. Oby tylko nie bylo gorzej,jutro czeka mnie 12 godzin w autobusie i nie wiem czy bedzie toaleta:-)

Nie moge sie doczekac Angkor Wat... cala sie trzese. To juz za dwa dni!

czwartek, 6 grudnia 2007

Grudniowe truskawki

Swieze, prosto z krzaka!!! Piekne i czerwone, soczyste!!! Nawet jogurt znalazlam i jak tylko stad wyjde, urzadze sobie festiwal owocowy. Truskawki, wpaniale mango... wszystko to oblane cudowna kremowa konsystencja. Palce lizac! Grudniowe truskawi najlepiej smakuja na rynku w Dalat! Na rynku, gdzie sprzedawcy sa uczciwi i nie zdzieraja z czlowieka kasy. Wiec jestem podwojnie zadowolona, ze ominela mnie cala procedura targowania sie.
Pomyslalam, ze jak napisze o truskawkach, to ktos moze peknie z zazdrosci:-)
Sciskam najmocniej i ide sie objadac na slicznym balkoniku z widokiem na miasteczko.

środa, 5 grudnia 2007

Ciag dalszy

Ha Log Bay

Tam, gdzie wszyscy turysci jada, tam i ja sie udalam. Na szczescie nie bylo tloczno, bo sezon albo sie jeszcze nie zaczal, albo dopiero co sie zakonczyl - raczej to drugie. No i oczywiscie znow piekne widoki i cztery dni na Wyspie Cat Ba, gdzie wygrzalam kosci, opilam sie Bia Hoi - lokany trunek za 5000 dongow (drogo!!!), w Ha Noi bylo za dwa, jak sie nie dalo naciagnac. Wyanjelam sobie przesliczny pokoik z balkonem, z widokiem na port i cieszylam sie samotnoscia. Drugiego dnia dalam sie namowic na wycieczke motocyklem, co moze nie bylo warte osmiu dolcow, ale... ciezko sie tutaj z nimi targowac. No i chcialam cos zobaczyc, co oznacza, ze trzeba placic lokalnum, chyba, ze sie jezdzi motocyklem albo skuterem, ktorych to umiejetnosci nie posiadam. Szlag jasny!!!
No wiec kapiele w morzu, promienie sloneczne, nawet jakis dlugi wieczor na plazy... Slodko.

Ninh Binh

Po plazach trzeba bylo sie zbierac i dalej na poludnie przez Ninh Bin, co sie prawie dziura straszliwa okazalo - prawie, bo napatoczyl sie znowu jakis driver i obwiozl mnie po okolicy - juz nawet nie pamietam za ile, znow pewnie za drogo. Miejsca przesliczne. Mowia, ze to druga Zatoka Halong, tyle ze w srodku pol ryzowych. Wspaniale skaly wyrastaja spod ziemi. Cudnie. Pogoda przednia. No i ten motocykl. Tak sie w podroz udac z ukochanym... Ajajajaj. No, ale zamiast ukochanego byl driver z kiepskim angielskim ale... przyzwoity koleszka. I tak sobie spedzilismy na dwoch kolkach caly dzien, wieczorem mialam autobus do Hue...

...gdzie spotkalam swietna rodzinke, oczywiscie z driverem, ktory zabral mnie do strefy zdemilitryzowanej - autostrada nr 1 na polnoc, jakies 300 km w obie strony. Potem podjechalismy 30 km do grenicy z Laosem. I tak znow minal dzien, i znow sie okazalo, ze to bylo dobre. Dupsko bolalo okrutnie, ze zameczenia padalam na twarz, wiec caly nastepny dzien sie kurowalam, by z tym samym kierowca pojechac do Hoi An.

Przyszedl czas na zmiane garderoby. Miasto slynie z rozwinietego przemyslu tekstylnego i za 'niewielkie' pieniadze mozna sobie uszyc kilka fajnych fatalaszkow. Jakbym juz nie maiala nadbagazu!!! No, w koncu jestem kobieta, wiec zakonczylo sie na dwoch kieckach, portkach i koszuli. Poprawkom nie bylo konca, co strasznie wkurzalo krawcowe ale ostatecznie, wyszlo calkiem niezle. No i to ja mialm byc usatysfakcjonowana, nie One. Coraz bardziej dochodzi do mnie, ze to ja mam byc zadowolona, a nie koniecznie zadawalac innych. Npo wiec mam cos nowego, zastanawiam sie, co teraz z plecaka wywalic, zeby bylo lzej. Lzej na plecach i na duszy.

Dwa dni w Hoi An, troche na rowerze, troche na nogach... No i znow w autobus i do Nha Trang, co jest kurortem ale to tylko krotka jednodniowa przerwa w drodze do Dalat. Im dalej w las, tym wiecej drzew... Zdaje sie, ze Central Highlands to raj dla off-roadu ale ja coraz bardziej jestem out off time and money, przynajmniej na te czesc wycieczki. Az sie chce plakac. Szkoda troche, ze sie da zobaczyc wszystkiego. Tak doglebnie, do konca, zeby sie mialo dosc. Moje serce pokrzepia jedynie mysl, ze niebawem znow przekrocze granice.

Jadlam dzisiaj kiszona kapuste i znakomita samzona kielbase:-) O rany!!! Jkbym znow byla w domu, Kiszona kaspusta, na cieplo. Normalna musztrada, nie mieli chrzanu, wiec dali mi wasabi... co z tego, ze zielone!!! I piwko. Warte kazde pieniadze.
Oooo, jak sobie pomysle o Switach i o pierogach mojej Mamy, o bigosie, o rybce i innych smakowitosciach... Jakos tak mi sie dziwnie zrobilo, jak sobie pomyslalam, ze nie poraz pierwszy w moim zyciu nie ubiore z rodzina choinki. No ja wiem, symbole, wszystko umowne. Ale ja lubie te symbole... Ubiore sobie jakas palme w Kambodzy i jak szczescie dopisze, moze sie jakis Mikolaj znajdzie. I co z tego, ze nie ma sniegu!!! Za tym najmniej tesknie. Mam tutaj za to calkiem sporo deszczu. I tak jak w Forest Gump - jest ulewa, trwa przez cala noc i nagle jakby ktos kurek zakrecil - nic.
W miescie deszcze moze az tak nie doskwieraja ale wczoraj, przejezdzajac przez wioski, widzialam mnostow podtopionych domow, czasem zatoponych do polowy... Cale pola w wodzie. Przykry widok. Na wsi ludzie naprawde nie maja wiele, ciezko pracuja, bez maszyn,wszystko sila wlasnych rak i miesni, plus pomoc rodziny czyli dziesieciorga dzieci. No piatka, to z tego co sie dowiedzialam to norma, a jak kto zapragnie to wiecej... W koncu ktos musi pracowac.

Siedzac dzisiaj na plazy, przysiadl sie do mnie Wietnamczyk, a ze znal angielski to sobie porozmwialismy o tubylczej obyczajowosci. W miescie obecnie panuje moda na kilka zon - co oznacza, ze pierwsza mazlonka jest oficjalna, a reszta to kochanki. 'Zona' ladniej brzmi... I tak sobie wszyscy mieszkaja razem. Wielozensto jest nielegalne ale to nic nie preszkadza. Itp itd.

Troche jestem zmeczona. Troche mam kiepski humor od dwoch dni... Moze troche tesknie za wlasna kuchnia i lazienka. Moze tesknie za przyjaciolmi... Moze bardzo. Za dwa dni mi minie. Kupy sie jeszcze trzymam.

Sprostowanie:
Agnieszka jest w Chinach ale wybiera sie na Swieta do Wietnamu z rodzicami i Asia. Bloga pisze Ania.

Dziekuje za wszystkie komentarze, rowniez w imieniu Agnieszki.
No i czekam na dalsze.
Tym czasem, prosze Panstwa!!!

środa, 28 listopada 2007

Wietnam

Pomyslalam, ze cos napisze w koncu, choc watpie, zeby ktos jeszcze tutaj zagladal - chcialabym sie mylic:-)
Wiec po dosc dlugim wahaniu sie, co ze soba zrobic, postanowilam pojechac do Wietnamu, nie ukrywam, ze pod wplywem mojego amerykanskiego kolego, co sie w koncu ostatecznie z nim rozstalam. I choc nie najlepiej nam sie podrozowalo, ostatecznie ciesze sie, ze namowil mnie na dlaszy woyage.

Czternascie dni temu, kiedy przekraczalam granice, wiedzialm o Wietnamie tyle co nic. Ze byla tu Wojna straszna i Oliwier Stone i inni nakrecili o tym mnostwo filmow. Przed wyjazdem zobaczylam wszystko, co Stone mial w temacie do powiedzenia, okazalo sie pozniej ze i Kubrick Stanley cos w temacie nakrecil, a Copoli nie wspomne.

Granice przekroczylam gladko, nic mi nie zabrali Chinczycy wredni - kazlai pokazac wszystki magazyny i ksiazki, co je mialam w plecaku. Nie bylam w posiadani zadnych kompromitujacych Panstwo Srodka materialow, ani tez nie kupowalam nic o wyzwoleniu Tyebtu. Takiemu przemilemu Wlochowi, co sie ze mna z Chin wymeldowywal, zabrali Lonely Planet, wersje nieocenzurowana, gdzie Tajwan jest zaznaczony jako niepodlegle panstwo, co oczywiscie nie podoba sie Kamunistom. Smieszne, bo ten sam przewodnik wpuscili do kraju kilka tygodnie wczesniej... Nie pomogly negocjacje...

Niesamowite jest to, ze przekraczajac granice, te umowna linie oddzielajaca panstwa od siebie, wkracza sie w zupelnie inny swiat. Zawsze mnie to fascynowalo. Inna mentalnosc, inne obyczaje, inna narodowa psyche. Za brama Chin, odkrywa sie inny swiat, swiat miliona motocykli i stozkowych kapeluszy.

Lao Cai, gdzie przekraczalam granice to takie sobie miasteczko. Nic ciekawego oprocz tego, ze stad juz niedaleko do Sapy, do Tankinskich Alp, jak to nazywa sie te gory. Wiec minibus do Sapy. Oczywiscie nie obylo sie bez targowania ceny - 25.000 dongow od glowy, a zaczelo sie od 75.000. Masakra. O wszysto trzeba sie klocic - woda mineralna, papierosy, wycieczka - wszystko tutaj ma inna cene dla obcokrajowco ale to po Chinach nie jest takie szokujace - bardziej wkurzajace i meczace.
Okolice Sapy sa przepiekne no i ja mialam szczescie, bo w dniu mojego przyjazdy przestalo padac, opadly chmury i cala okazalosc gor widac bylo jak na dloni, co sie rzadko zdarza, tak przynajmniej twierdzi przewodnik. Wiec, pomimo zmeczenia, poszlam sobie na dluuugasny spacer. No po prostu wspaniale. Jak juz sie czlowiek opedzi od tubylco probujacych sprzedac swoje fantastyczne wyroby ze 'srebra', mozna sie w koncu wyluzowac i chlonac atmosfere, podziwiac widoki. Slonce grzalo niemilosiernie tego dnia... Nie wzielam niestety na spacer wody, wiec wieczorem malo mi glowa nie pekla, chyba sie troche odwodnilam. Podobnego bolu glowy w zyciu nie mialam, pol nicy przeplakalam i jesli ktos w bolu mysli o skoku przez okno, ja przez chile tez mialam taki zamiar. Udalo mi sie jakos zasnac... EEE, nic przyjemnego.
Dwa dni w Sapie to max, jesli ktos nie planuje powaznego treku. Samo miasteczko jest jarmarczne, drogi i wszystkiego tam za duzo. Wiec drugiego dnia zarezerwowalam pociag do Ha Noi i ucieklam do miasta stolecznego.

O 4 nad ranem Ha Noi jeszcze spi wiec szalu matocyklowego na ulicach nie bylo. Znalazlam hotel - niestety nie mieli dla mnie miejsce, powiedzieli ze o 8, wiec cztery godziny przesiedzialam w restauracji. Oj, bylo wesolo.
W koncu o 9 znalazlo sie miejsce i choc zmeczenie dawalo sie we znaki, to po zapoznaniu sie z Kanadyjczykiem, co juz w Ha Noi od kilku dni przebywal, poszlismy na lokalne piwko. Bia HOI - za 2000 dongow - lokalny cud za okolo 20 centow. Na jednym nigdy sie nie konczy.
Wyszlismy pewnie okolo 11 i wtedy doppiero zobaczylam, co to znaczy korek motocyklowy. Ja pierdykam!!! Miliony dwusladow!!! Trzeba mi bylo sie niezle nagimnastykowac, zeby przejsc na druga strone ulicy. Towarzyszyl temu zawsze dreszczyk emocji. I choc nie jestem jeszcze mistrzem - to ostatecznie nie dalam sie zabic i to sie liczy.
No, to tyle.
Jak sie dowiem, ze ktos czyta, to bede pisala dalej.

niedziela, 7 października 2007

Ania's China

Wszystkich moich czytelnikow I wiernych fanow witam ponownie, tym razem z Chin, celu naszej podrozy, gdzie tez mam zamiar zatrzymac sie na nieco dluzej, choc na jak dlugo jeszcze nie wiadomo, bo pomysly mnoza sie w glowie. No I pracowac sie nie chce
Nie moge sobie przypomniec na czym stanely moje relacje, ale o ile pamiec mnie nie zawodzi, ostatnio pisalam cos na temat polnocnej Mongolii – rany, przeciez to juz ponad miesiac temu bylo… Naszym nastepnym celem, jeszcze w kraju Wielkiego Dzingisa, byla Pustynia Gobi I kilka innych miejsc na poludniu, ktorych nazw nie pamietam… O pustyni nie bede teraz sie rozpisywac, bo to juz przeminelo z wuatrem, emocje opadly… dawno nie widzialam zdjec, bla bla bla.

Erin-Pekin
Erin to pierwsze misateczko za granica mongolsko-chinska, a w zasadzie mongolsko-wewnetrznomongolska (ale to bez nzaczenia bo to I tak juz Chiny, tylko ze dwujezyczne). Miejsce przepiekne, takie wypieszczone, wychuchane, cud miod I orzeszki, a wszystko to zapewne by turystom troche oczy zamydlic. Sama przez chwile nie moglam uwierzyc, ze jestem tam, gdzie organizuja obozy pracy, a za niezgodne z oficjalna linia przekonania czekaja obywatela nielada klopoty. Zdaje sie, ze wszyscy daja sie nabrac na te neonowa tecze, ktora pomyslowi Chinczycy postawili przed budynkiem odprawy paszportowej. Dla dodatkowego efektu, podobno, owa tecza kolorowa swieci przecudnie noca.
Autobus sypialny, tzw. sleeping bus, mial nas dowiezc do stolicy panstwa Srodka w godzin 12 ale nieoczekiwane wypadki sprawily, ze do Pekinu dotarlysmy po godzinach okolo 20. na szczescie podroz nie byla az tak meczaca, wiec I humory dopisywaly. Taksowka sprawnie przemiescilysmy sie do domu Oli, ktora pozwolila nam zatrzymac sie u siebie na czas naszego pobutu w Pekinie. Ola, bardzo, bardzo Ci jeszcze raz dziekuje.
Po wspanialej kapieli w przeslicznej lazience z goraca woda ile dusza zapragnie, pierwszego wieczoru Ola zabrala nas na kolacje do miejsca stylizowanego na starochinska knajpe z wrzeszczacymi kelnerami I taka sobie charakterystyczna atmosfera. Jedzenie chinskie to wogole osobny rozdzial. Zaprawde powiadam Chinczycy wiedza jak gotowac. A co najbardziej fascynujace – ich potrawy nie sa niewiadomo jak wymyslne. Po tym, co Mongolia oferuje w menu, Chiny sa dla mnie prawdziwym rajem. Mozna nie odchodzic od stolu I powiem szczerze… jedynie wyrzytu sumienia I to, ze Rosja stworzyla dodatkowa oponke na moim brzuszku powstrzymuja mnie od dawkowania sobie jedzeniowych przyjemnosci. Ciagle jednak czuje sie nie zaspokojona jesli chodzi o potrawy ostre. W nastepnym tygodniu wiec udaje sie do Syczuanu, gdzie podobno potrawy wyzeraja czlowiekowi przelyk. No ciekawe! I tak minely popoludnie I wieczor, dzien pierwszy.
A kiedy czlowiek sie wyspal I zobaczyl, ze to bylo dobre, czlowiek skierowal swoje kroki na plac urokliwy lecz z potworna przeszloscia. Podobno najwiekszy na swiecie (???) mnie nie powalil swoja wielkoscia, az wstyd takie rzeczy pisac. Dzien byl przepiekny, niebo nad pekinem blekitne, co sie podobno rzadko zdarza, wiec spacer wydawal sie wyjatkowo przyjemny. Na Tiananmenie odbywaly sie wtedy roboty budowlane, stawiaono jakies trybuny I ogrody kwiatowe z okazji zblizajacego sie narodowego swieta. 1 pazdziernika Przewodniczacy KPCh Mao, proklamowal powstanie ChRL. Podobno 1 pazdziernika w Pekienie nigdy nie pada, choc czas taki, ze deszcze czesto nawiedzaja stolice. Wiesc gminna glosi, ze pomyslowi chinczycy majsterkuja przy pogodzie, wystrzeliwuja jakies race w niebo I swiety Boze nie pomoze – padac nie bedzie. Kazdego dnia o 6 p.m. na Placu zbieraja sie tlumy (TLUMY!!!) aby ogladac opuszczenie narodowej flagi, co ja nastepnie gwardzisci zabieraja gdzies do Zakazenego Misata, a wszystko to pod okiem Mao, co patrzy z obrazu. Najlepsze jednak mialo przyjsc pozniej. Po spacerku, pewnie poszlysmy na jakies jedzenie, a potem to juz nie pamietam co. I tak minal dzien drugi.
Nie bardzo pamietam dzien trzeci I czwarty. Chyba jakies disco sie odbylo: z tancami prawie do bialego rana. Strasznie glowa bolala. Nastepnie zakupy, co sie przezyciem okazaly, bo w Chinach nie ma cen ustalonych, tylko sie targowac trzeba! I to naprawde nalezy byc zdeterminowanym I upartym, bo Chinczycy sa bezwzgledni dla obcokrajowcow I kroja kazdego. Tak wiec dla przykladu podrabiane dzinsy marki Disel, kupilam za 200RMB. Cena wyjsciowa: 780!!! A I tak wiem, ze przeplacilam, bo ten kawalek materialu, co go z duma nosze na tylku, nie jest wart wiecej niz 100RMB. Dalam sie wyr…. – zabraklo mi cierpliwosci. Proces targowania trawl okolo 20 min. I tak mozna byloby mnozyc przyklady. Na szczesci Ola byla w poblizu I pomagala zbijac ceny – wtedy jeszcze nie znalam liczebnikow. Teraz juz sobie jakos radze z cenami, a poza tym na zakupy nie chodze, bo nie za tym do Chin przybylam.
Zdaje sie, ze na dwa dni przed wyjazdem z Pekinu, w koncu!!!, udalam sie do Zakazanego Miasta, co sie okazalo miejscem przeurokliwym. I tyle setek lat na mnie parztylo, to zawsze mile uczucie (hehe). Na szczescie Zakazane miasto nie jest zawalone eksponatami muzealnymi, nie trzeba wiec ogladac kolejnych kamieni sprzed tysiaca lat, tylko mozna sobie spokojnie pospacerowac na swiezym powietrzu I powdychac pekinski smog. Cala konstrukcja tego miejsca jest niezmiernie ciekawa. Kazy element ma swoje znaczenie, kazdy kolor,. Feng Shui rzadzi! Zapytalam pania przewodniczke cos o Rewolucje I o Mao ale nie chciala rozmawiac o tem I dyplomatycznie zakonczyla rozmowe temi slowy: “Chiny maja swoje tajemnice.” Pewnie, ze maja!!! Tu sie nie rozmawia o 1989 roku. o Tybecie, o Dalajlamie… Byc moze w jakis kregach tak, ale nie ze zwyklymi ludzmi. Bla, bla, bla ze zwyklymi ludzmi to I tak bym sobie nie pogadala, bo moj chinski nie jest jeszcze tak dobry

Ulica

Przez caly moj pobyt w Ulan Bator przerzywalam koszmar przechodzenia przez ulice. Powazanie, to walka o przezycie dla przejezdnych, co jeszcze nigdy w Azji nie byli, dla tybylcow chleb powszedni. Podobno mozna sie przyzwyczaic, podobno w Wietnamie jest jeszcze gorzej… W Pekinie wyglada to tak, ze oprocz dziweieciu milionow rowerow mamy do czynienia z niezliczona liczba samochodow. (Na marginesie: Melua nigdy nie byla w Pekinie!!! – tych rowerow jest sto milionow I drugie tyle to skutery I inne pojazdy dwu lub trojsladowe). Chinczycy przyzwyczajaja sie do sygnalizacji swietlnej ale tak jak w Ulan Bator, kazdy idzie jak chce. Z ta roznica, ze Mongolowie jezdza bardzo szybko, a Chinczycy pewnie tez by jezdzili ale korek jest taki potworny, ze nie maja sie gdzie rozpedzic, wiec droiga hamowania jest znacznie krotsza, a ja czuje sie bezpieczniejsza. Jeszcze o korku: nigdy czegos podobnego nie widzialam. Jesli ktos narzeka sytuacje drogowa w Warszawie, Gdansku czy gdzie tam jeszcze… Ha, ha, ha inni maja jeszcze gorzej. Koszmar! Szczegolnie jak ktos sie spieszy! A bylo to tak: umowilam sie z moim amerykanskim kolega Rossem, znajmosc jeszcze z Mongolii, na Tiananmenie. Od miejsca, skad mieszkalam na Plac jedzie sie taksa jakies 20 min, wiec mialam zapas czasu, wsiadam do auta I mowie panu, gdzie chce jechac. On nie rozumie. Mowie jeszcze raz – ostatecznie, tak sobie pomyslalam, nazwa angielska nie rozni sie tak od mandarynskiej, wiec probuje dalej, zmieniam tony, akcen raz na jedna to na druga, trrzecia sylabe… nic nie dziala. Czas leci. Mam za 20 min byc na miejscu. W koncu mowie mu, “SOHO – ja pier…..” ( stacja metra – mysle sobie, bedzie szybciej, a jak juz wsiadlam to niech mnie wiezie przynajmniej tam) . Zrozumial, w ktora strone ma jechac. Jedzie. Ale nie wyrzuca mnie przy stacji, tylko jedzie gdzies. Cos do mnie mowi. Ja, niepewna czy zrozumial ostatecznie gdzie mamy sie udac, zaczynam glowkowac, jak dziadowi wytlumaczyc. Pokazuje mu wiec banknot 100 yuanowy – tam narysowane jest muzeum, co sie na Placu znajduje. Nie, nie kuma. Krzycze do niego: “Mao, Mao, Mao”, a on szczerzy zeby I cos tam po swojemu opowiada. Korek okrutny!!! Przejechalismy jakies 3 km w 20 min I stoimy. W koncu sie dogadujemy. Narysowalam facetowi brame Zakazanego Miasta z portretem Mao, z flaga na srodku I jakims koslawym ludzikiem puszczajacym latwiec. Moj kalambur zostal odgadniety, facet wygral 20 yuanow, ja wysiadlam z taksowki I pobieglam do metra. Spoznilam sie tylko 30 min, co zdaje sie w Pekinie jest normalne dla kogos, kto nie zna miasta.

No, to tyle. Tesknie za Wami wszystkimi niezmiernie, czasem mnie dopada homesickness… szczegolnie kiedy jesienna pogoda przypomna mi warszawskie spacery ubiegloroczne.

1. Marysia, co u Ciebie? Napisalas juz tes swoja prace? Napisz koniecznie, jak sie sprawy maja?
2. Szap, Kochana, mam nadzieje, ze sie niebawem odezwiesz I napiszaesz, co slychac na Raclawickiej, jak sie Twoj potomek miewa? Jak Aleks? Pozdrow ich ode mnie koniecznie. Wiem, ze dlugo nie pisala ale nie gniewaj sie, Kochana, I naskrob cos, bom bardzo ciekawa.

Niestety, nie bede mogla przeczytac ewentualnych komentarzy, bo strona w Chinach jest zablokowana. Piszcze na maila mojego: high_hopes@o2.pl.
Sciskam,
Ania

sobota, 15 września 2007

Mongolia

Od naszego przyjazdu do Mongolii nie dawalam znaku zycia... z roznych przyczyn. Glownie nie bylo czasu albo po prostu mi sie nie chcialo, a jak juz mialam cos napisac... wydarzenia tak sie poukladaly, ze nie mialam ochoty na pisanie. Ale powrocilam i mam sie calkiem niezle:-)

Chyba jeszcze nie pisalam o naszym przekraczaniu granicy z Mongolia i o tym jak zaspalysmy na autobus z Ulan Ude do Ulan Bator. I o tym jak gonilysmy taksowka pozniejszy autobus, na ktory bylysmy tez spoznione:-), co kosztowalo nas mniej wiecej tyle samo, co pociag... a tak chcialysmy pooszczedzac. No pech chial, ze noc przed wyjazdem do domu polskiego, gdzie sie w Ulan Ude zatrzymalysmy, przyjechala para Polakow Ewa i Artur(pozdrawiam najserdeczniej). Pech tez chcial:-), ze obchodzili swoja rocznice slubu, no i mozna sobie wyobrazic, co sie stalo:-) Ha, ha, ha. Nawet nastawilam tez cholerny budzik ale za pozno spac poszlysmy, bo okolo 4 a moze pozniej i nie wstalysmy o 7:-) Wszystko dobrze sie skonczylo, taksowkarz - najwolniejszy na swiecie w koncu dogonil autobus i po kilku godzinach jazdy dotarlysmy do granicy, ktorej przekraczanie jest rownie ciekawe. Ale o tym kiedys tam.

Ulaanbaatar - jak to w tubylczej mowie sie pisze, jest dosyc ciekawym miejscem, tloczno tu i smierdzi niepojecie spalinami. Miasto sie rozwiaja, za kilka lat na pewno bedzie tu jeszcze fajniej. Mam tylko jeden problem - przechodzenie przez ulice. To koszmar, zadne reguly nie dzialaja, trzeba po prostu wlazic na jezdnie i modlic sie, ze kierowca, ktory wlasnie nadjezdza ma plan zatrzymac sie, co dla mnie nie jest oczywiste, bo kierowcy nie wysylaja jednoznacznych sygnalow: zatrzymujemy sie. Czekaja do ostatniego momentu, byc moze nadzieja, ze pieszy jednak zmieni plany. Kazda proba przejscia przez pasy albo i nie przez pasy... w jakimkolwiek miejscu podnosi poziom adrenaliny w moim organizmie:-)

Polnoc

Jezioro Khovsgol, co sie okazuje jest przyrodnim bratem Bajkalu, znajduje sie 26 godzin jazdy na polnoc od Ulan Bator. Tam tez sie wybralysmy z Wojtkiem, co go nam cos na drodze postawilo pewnego dnia kiedysmy sie przechadzaly ulicami miasta. A bylo to jakies trzy tygodnie temu, wiec moge niewszystko dokladnie pamietac.:-)
Na dworcu autobusowym spotkalismy Andrzeja, co go juz Agnieszka w swoim wpisie wspominalam i ktorego znikniecia pozniej jeszcze przez kilka dni nie moglismy odzalowac:-) Stad przesylam serdeczne pozdrowienia Andrzejowi - mam nadzieje, ze wyprawa sie udala, sil starczylo i czasu tez. Dla zainteresowanych: Andrzej, nasz dzielny obierzyswiat, postanowil przeplynac z Jeziora Khovsgol do Bajkalu czyli jakies 1350km; przeplynac na swoim malutkim niebieskim pontoniku. Nie dla cieniasow co? Reszte mozna doczytac sobie na www.lemen.com.pl. To byly reklamy.

Wio koniku

Nie wiem jakich argumentow uzyto, by mnie przekonac do jazdy konnej ale slowo cialem sie stalo, a ja wyladowalm na jakiejs kobyle, co dowiezc mnie miala do plemienia wymierajacego, co zyje wylacznie z produktow pochodzenia reniferowego.

Watek ten niestety przyjdzie mi dokonczyc jutro, gdyz wyganiaja mnie ze stanowiska:-) Cisza nocna, czas na piwo. Spokojnej nocy. Milego czytana.
Dodam jeszcze, ze jest mi wspaniale. Pa.
p.s za Spelling z gory przepraszam ale nie ma czasu na poprawki.

wtorek, 4 września 2007

*** shortest update e v e r ***

We've come back from the north. We camped by the Khovsgul Lake. it was beautiful of course. We went horse trekking and saw reindeers. I was riding a pregnant mare and she was really moody, she kicked and even threw me off her once! (Aneta do pregnant horses do that? or is it a Mongolian thing? :) By the way the Mongolian horses fart.... alll the time!!!!! It's so funny because when you gallop or semi -gallop (my mare was really lazy too) then you have this peculiar beat in the backround :)

A shout out to Andrzej Ziolkowski, who's kayaking from the Khovsgul to the Baikal via the Selenge River. I hope you're doing ok and by the way, did you take our tent bag by any chance? :)

We're staying at a really cool guesthouse in Ulaan Batar now. It's a party guesthouse actually. There's no point in going to bed earlier than 4am because you wan't be able to with all the noise anyway.

We've found a group of people to share a jeep and a driver with and so we're leaving for the Gobi tomorrow for 12 days (via the eigth lakes place and ancient capital - Kharkhorum, and one of the oldest monasteries place, and the biggest sand dunes place, and where they found the dinosaur bones place, and the ice-gorge where there's no ice this time of year place)
Keep your fingers crossed for: me not getting burnt again!

I guess this wasn't the shortest update ever afterall :)
Lots of hugs and kisses from UB to all of you !!

take care
")

piątek, 24 sierpnia 2007

Mongolian update :)

Hey,

we're in Ulaan Bator (the capital of the country of the smallest population density in the world - Mongolia has about 2mln inhabitants and about 1 mln of them live in UB).. i had so many things I wanted to write about prepared but all of that became suddenly insignificant when i heard a familiar voice say "Agnieszka!" on Peace Avenue. It was my friend from university - Wojtek (dad, remember the one that took interest in the case of monkeys in the Prague zoo that had their TV breakdown in winter and we're dying of boredom). Anyway, we've convinced him to drop everything and to travel with ania and i to the north tomorrow and camp out at "ze most butifuul lake een Mongolia" - (Khovsgul nuur) as one geusthouse owners put it :)
The world's a really f***ing small place :) We might go horse-trekking and explore the vanishing Mongolian minorities :)
We'll be gone for a while but we should be back in the city on the 3rd. And we're leaving for Gobi on the 5th (that is if everything goes ok. -keep your fingers crossed ;)

mom & dad - thanks for the news, i'm already making plans about where I'll meet you so i'm very open for the X-mas planning, Asia thanks for the pictures (great!!!) and i love you!!!

Agata - miss you too, and pls keep on updating me so i know where you are :)

Karolina Z. - thanks for the cool comment on our blog :) i'm happy you're alright and for the record - space cakes are quite shit :)

Artur - a kiss for you!

XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Ya zagarella oi oi oi oi.....

i'm the biggest idiot in the world.

We're by the baikal now and it's breathtakingly beautiful!!!! note to Kapuscinski - it is sooooo not true that the Siberean sun doesn't burn "even in the summer". the first day we woke up, the inside of our tent was already warmed up like a sauna so we took our mats and layed on the beach. i slept for 6 hours, and no i did not put any sun screen on. <> Since i awoke i basically have a second degree burn on my butt and all down the back of my legs. it hurts when i walk and i can't bend my legs. My back is also burnt but it's nothing compared to the nether regions of my body :( Ania's given me a sour yogurt massage and some local lady told me to put starch on it to fight the burning sensation... tried it, all these methods fail when you've got a bad burn.

About the Baikal:

beauty on a scale of 1- 10
I'll give it a 9 cause i might still see something worth a 10
p.S. Artur, you definetely need to come here and take a god damn telescope! the starlit sky at night is amaaaaaaaaazing and there's plenty of spudnik's too!

amount of shooting stars per night:
28(!)but whose counting... ;)

amount of vodka drunken:
I'm missing a scale here :)

wonderful people met on the way:
many, many :) We're staying on the beach and somehow almost everyday someone new pitches their tent close to ours. the're mostly Polish or Russian although we have befriended a lovely French couple. A shout out to Andrzej and Justyna :))Russian people are really cool and warm and hospitable and a great laugh in general!

we've taken a tour today to the north of the olchon island- but the weather was shit so i didn't really enjoy it. besides, i thought i would get to see the nerpa's - olchon's one-of-a-kind sweet water seals. unfortunately there were none as far as the eye could see (and mind you i was wearing glasses).

i feel a bit down today. I can't phone home, didn't see a f****ing seal and it's grey outside and i still can't walk properly and the back of my body hurts(i'm like a folded polish flag %^**())_)*^@!!!!!!!!!

we're leaving for irkutsk tomorrow to get to Arshan (a place in the mountains with hotsprings - i'm not sure if i can take a bath in them yet because i might shed my very fragile skin ;((((fuck!

## i would like to give you all a kiss ##

Radek- sorry about your leg
Agata- i'm ver hurt i didn't get an invitation ;)
weronika- big kiss for you, it's difficult to upload photos with these internet connections - please be patient (we'll reach mongolia eventually :))
Ari- send me your skype login as soon as you have one:) i'll eventually find the time to adress you more personally, but you are asking a lot i'm a very busy women :))))
Karolina- take a f***ing break and i love you :)))
Joanna- you're a crappy sister :) give me some dirt! :*
Ania Sz. - a shout out to you! our most loyal reader:)
mommy & daddy - love you!

Jestem

Mam nadzieje, ze nikt za bardzo nie zamartwial sie brakiem wiadomosci od nas ale jestesmy w takim miejscu, gdzie internet to prawdziwy rarytas. Tak, jeszcze sa takie miejsca na ziemi. Bajkal jest cudowny, magiczny i taaaaki w cholere ogromny, ze az strach. Niestety nada nam juz ujezdzac z tej wspanialej olchonowej wyspy. Wybieramy sie dalej w gory, a potem ostatni etap rosyjskiem przygody czyli Ulan- Ude. 21 opuszczny Rosje, mam nadzieje, ze do tej pory uda mi sie pokazac Wam jakies zdjecia, choc to juz zupelnie moze byc trudne ze wzgledu na szybosc polaczenia.

Dojechalysmy do Irkucka w nocy i za porada przewodnika udalysmy sie do hostelu American House, gdzie spoadziewalysmy sie bandy backpackersow, internetu, sali telewizyjnej i jeszcze nie wiadomo czego. No niestety, nic z tych rzeczy. Otworzyla nam Rosjanka, byla nauczycielka agola w Irkucku i tak przyjela nas pod swoja strzeche za 700 rubli od lba ze sniadaniem. Tak, Rosja byc moze byla kiedys tania ale juz nie jest - niestety. A co ma ow dom wspolnego z Ameryka? No maz ten pani byly zolnierz amerykanski postanowil porzucic kapitalistyczny dobrobyt amerykaski i w pocie czola doprowadzac kanalizacje do domu ukochanej i razem z nia auprawiac ogrodek. A wszystko to dzialao sie w latach 70 - n poczatku - wiec afera byla na caly Irkuck i okoliczne miasta. Niestety ukochany odszedl juz z ziemskiego poadlu ( Agnieszki teoria jest taka, ze po prostu znalazl sobie mlodsza nauczycielke angielskiego gdzies tam...), a Pani zarabia na turystach:-) Spedzilysmy tam dwie noce i czym predzej pragnelysmy sie oddalic od tego miejsca wspanialej milosci. Wtedy tez Ira spadla nam z nieba.

Ostatnia noc w Irkucku spedzilysmy w miejscu osobliwym - u poznanej dzien wczesniej barmanki, rzeczonej Iry, ktora z synem mieszka w Irkucku 2, ktory podobno nie jest juz miastem a przylegla wioska, w kazdym razie do centrum trzeba troche jechac. No wiec Ira mieszka w komunalce - wspolna kuchnia i toaleta dla wszytkich, ona w jedym pokoju, w ktorym ledwo styka miejsca... Niemniej ugoscila nas po krolewsku, za co serdecznie dziekujemy. Rano spakowalysmy manatki i wyruszylysmy na Olchon.

Na plazy, gdzie rozbilysmy namiot pierwszej nocy, zakolegowaylsmy sie z Polakami. No tak, ale najpierw w drodze z Irkucka na Olchon wpadlysmy na Justyne i Andrzeja z Warszawy. Andrzej, dzieki jeszcze raz za porabanie tego drewna wczoraj. Nietylko nam przyniosl blogoslawienstwo cieplej strawy, ale rowniez naszym znajomym Francuzom, ktorzy o 12 w nocy mieszali jeszcze ryz ze wspanialym syberyjskim koncentratem pomidorowym.

Nastepnego dnia doszli na nasze plazowe pole namiotowe kolejni dzielni Polacy z warszawy - Karol i Paulina, Przemek i Pawel. No wiec przyszlo nam sie bratac przy napoju wysokoprocentowym... I kolejnego wieczora rowniez, tym razem do towarzystwa dolaczyli wczesniej spotkani Rosjanie-rowerzysci, spotkani wczesniej przy sklepie w wiosce. Przy trzeciej butelce odspiewalismy wsztskie nam znane szanty, hymn narodowy, Kalinke i piosenke Czeburaszki (kto uczyl sie ruskiego, ten wie).

Jedyne co psulo Agnieszce komfort pobytu to spalona tylnia czesc ciala, ktora pierwszego dnia wystawiona zostala na intensywne dzialanie promieni slonecznych. Biedaczka do dzisiaj cierpi. Wyprobowalysmy wszystkich sposobow, by przyniesc jej ugle: krochmal - z polecenia Pani Buriatki - nie dziala, kefir - wspaniale sie scinal, krem choldzacy do stop - swietnie sie wchlanial. No i tak czekamy, az zacznie schodzic skora i zakoncza sie te Agnieszki meczarnie. Pamietajcie dziatki: krem faktor 30-zawsze!!!

No i tak, jutro juz sobie uciekamy, jako wczesniej napisalam. Mam nazieje, ze nasze plecaki i namiot ciagle sa na plazy - pojechalysmy dzisiaj na wycieczke na polnoc wyspy i od rana nie bylo nas w okolicy - adernalina mnie nie opuszcza.

Mamo, Tato dajcie znac czy otrzymujecie wiadomosci o mojm polozeniu geograficznym. Martwie sie troche, ze Wy mozecie sie martwic... No i fajnie byloby od Was cos tam przeczytac... Troche tesknie - to juz niedlugo miesiac, a ja nawet nie moge zadzwonic, bo te polaczenia... niech je szlag!!!

Dzieki Aneczko, ze czytac moje posty. Wiesz, ja tak latwo rozstalam sie z praca - wcale mi jej poki co nie brakuje. I szkoly tez nie. Odpoczywam na calego.

Czekam na wiesci!!!

Buziaki,
Ania

sobota, 4 sierpnia 2007

Altai

first of all - Andrzej Meller - thank you, thank you, thank you!!!! If it wasn't for you we would never have stopped here and gone to the mountains and had the time of our lives :)

I promised myself that i would keep this place a secret, so that I could come back in a few years time and find the nature unspoiled as it is now. However, if you do find yourself in Nowosybirsk then do visit the Altai mountains. I especially recommend the tourist agency - Altai Voyage (Swetlana, Vicky, Anfrei, Valenteen, Dese)they're amazing people and they do their job with as much passion and diligence as they drink and party :)

When we first arrived in the morning by bus - hungry and very sleepy, we took a taxi and got to the camping site. We put our rucksacks in our tent (what a beauty by the way)and went to sit by some people's fire to make tea. We talked bla bla bla "we're from Poland" "oh haroshoye dyevechki" etc, etc after which they left us all the essential camping commodities - wood (lots of it)and potatoes, mayonese, cucumber, onion, garlic etc :) And that's how from totally unprepared we became the dyevechki with the largest amount of wood in the whole camping site :)

We met our neighbours in the evening by the fire. Three quiet lads who were biulding wooden houses on the camp site. The conversation was never very lively but we ended up in a local bar (open 24/7)drinking sibirska korona and smoking good altai weed oh and dancing to Russian hits from the 70's (i think :)

We soon met Svetlana who told us which places are "usrane" (Russian word) which means filled with tourists and which are still very untouched and beautiful. "Ah, kakaya krasota!" - she said. So we packed everything, bought a bottle of vodka (for the mountain people) and as we were quietly watching the fire die down our neighbours paid us a visit with delicious (Ania's opinion) shashliki. And thus the evening became a long one. the next morning i felt hung over. svetlana came to pick us up and to take our things to the base in Chemal. Next, we gone into a "gaz" which is basically a big car with wheels the size of our of half a human (or a whole one if you compare it with our president for example) and we began our 3-hour drive to the mountains. The first two hours were great after which i became really, really nauscious and I began hating the concept of driving a car (any car!) through rivers and forrest trails!!! we finally got there and then it was time to begin hiking. To make a long story short we only slept for 3 hours, we haven't eaten breakfast and i just nearly puked in the stupid gaz 66 - i was in no form to hike.

There was another option though.... you could get up to the karakolskie lakes by..... tank. oh yes! The Russian army must be in need of money or something - because they use tanks to take tourists all the way up to the mountains :) You get to wear the tank (sort of pilot) hats too :)We decided to stick to tradition and so our long, dreary hike began with quick breaks to pick rasberries and bueberries of the bushes on the way to fill our stomache with anything :) The hike was long and when it was my turn to carry the rucksack my face began to turn a white colour and our guide (they prefer to be called instructors) relieved me of my burden. Really nice guy by the way.

We finally got there and fucking hell it was all that Svetlana said it would be - beautiful and unspoiled. We had lunch (finally food!!)which the local warm and very handsome Altai cook prepared for us. Later we had tea with people from Bernau which we befriended on the way and then the rest of our group went hiking while i was fighting my nausea sleeping in our beautiful wooden penthouse :)

We spent the evening sitting at the kastyor (fire) and listening to shaman and altai legends and stories and drinking vodka the "chu chu" way - fill a cup with vodka and pass it round so that everyone can drink as much as they need. Andrei and his mother took Ania and I away from the fire to show us the star constellations and a spudnik(!!) / satelite. Then they made us wear these jackets and sit under a cedar tree with our spines glued to the bark and they told us to clear our minds for ten minutes. They left and we began to talk about how wonderful this place is! The trees, grasses, plants were all supposed be therapeutic and the people all believe that Altai is filled with ghosts and when a ghost visits you at night you have to tell them "if you come with good intentions then come in please, but if not then please leave". hmm... judging by the amount of vodka that went round ( and later the diluted spirit) no wonder that they've all had a ghostly experience :)Later that night we both got lucky and were escorted by beautiful Altai boys to look at the moon by the crystal clean and very cold lake. (by the way, the moon was reallly big...) ;)

The next day we hiked - even more beautiful. You'll see the pictures when upload them, probably in irkustk (in two days).We hiked back, drove back by gaz car again and drank for our health with the instructor team back at the base in Chemal. We met our sexy rafting instructor that assured us that eventhough a man died a few days ago because he chocked in the water, we will be safe and it's crucial that we bring a lot (!) of vodka for tomorrow. The next day on the way to the katuni river we had our first shot and sang to the Russian remake of "one way ticket", it went "sto gram vodkye, sto gram vodkye... etc. etc" :)

The trip down katuni river was... i'll suprise you here... a-ma-zing :) We took a little break and all those who are extreme and brave climbed up a 12-metre cliff and jumped off it. i was one of them :) although it took me reaaaaaally long to finally do it :)
The water was f****ing freezing, but then again what do you think the vodka's for ;)
We have the whole adventure on CD and we'll try to upload it onto youtube and post the link on our blog (all in good time my friends :))

That night we had a big party at the base - with new tourists coming with their families which meant meeting new people and new bottles of vodka appeared on the table and new toasts for everyones health kept on coming. Our vodka-downing was interrupted with a visit to the "banya" (sauna). i don't care if it is the most healthy thing you can do and if it even cures cancer, I cannot sit there without suffocating no matter how many handsome instructors are sharing the therapeutic experience with us!

The next day we had "sushnyak" (go figure). we went to the bank, cashed our cheques, made a whole big pot of french fries :) and waited for the evening for our ride back to novosybirsk. We left all the the staff a present - a toy-reindeer that i got from my family (oops) and we made a polish flag out of paper and an ear bud which we then sewed onto the reindeers hand :)we we're very proud of ourselves :)

we arrived in novosybisrk today at six in the morning. we already found a room and were going to spend the night in the city again and then take the train tommorow to irkutsk. We're scheduled to arrive on the 6th at 10 pm. We'll write from there or already from the bajkal area :)

p.s. Esme, you need to visit us in China!!!! thanks for the pictures and give your whole family an enormous hug!!!

p.p.s. Agata! what?? you're getting married??

p.p.s. hi mom, hi dad!!

Altajski dzien

Hej Ho!!!
Wrocilyslmy dzisiaj z gor, ktore absolutnie mnie oczarowaly. Wsztsko bylo swietnie od samego poczatku, jak tylko nasze stopy stanely na altajskiej ziemi. Przyjechalysmy z niczym - bez jedzenia, glodne, bylo rano i jak tylko znalazlysmy sie na kempingu jacys dobrzy ludzie obdarowali nas kilogramami ziemniakow, ogorkow drewna na ognisko. Mozna powiedziec, ze nasz kemping sam sie zorganizowal:-) I dobrze.Troszku popadalo , wiec dwa pierwsze dni spedzilysmy na relaksowaniu sie, czytaniu ksiazek i gadaniu, no i na piciu piwa. Obok nas rozbici byli jacys miejscowi, ktorzy budowali domek letniskowy. Zaprzyjaznilysmy sie z nimi na jeden wieczor przy ognisku - pomimo problemow z komunikacja. Bylo bardzo smiesznie.
A potem pojechalysmy w gory wlasciwe, gdzie pragne wrocic by jeszcze raz popatrzec na te przepiekne krajobrazy. Jak tylko bedzie troche wiecej czasu wrzuce jakies zdjecia, bo naprawde warto sobie popratrzec. Troche nas wytrzeslo w samochodach zanim dojechalysmy na miejsce, troche bylysmy glodne, troche niewyspane ale to wsztsko maly pikus. Nagroda za trud byla wspaniala: swieze powietrze, siedem jezior, potem swietna impreza przy ognisku, smak miejscowej herbaty - jedyny i niepowtarzalny.
No i ludzie tacy wspaniali i goscinni. Zadbali nawet o nasze samopoczucie psychofizyczne nie tylko pojac nas spirytusem ale rozniez sadzajac pod cydrami, ktore w tym miejscu na ziemi maja podobno cudowna moc ( Na Altaju cydry sa uwazane za swiete drzewa. Cydrow sie nie scina. Palic mozna tylko taki drewno, ktore lezy na ziemi. Legenda mowi, ze kiedys jacys dwaj turysci postanowili jednak sciac drzewo i zrobic sobie ognisko - nastepnego dnia znaleziono ich ilestam kilometrow od namiotu - martwych naturalnie.) No wiec tak jak mowie, zabawiano nas podobnymi opowiesciami i altajskim spirytusem.To byly tylko dwa dni, a mnie sie wydaje jakby minely tygodnie, jakbym od zawsze to miejsce znala. Na kolejne dwie doby wrocilysmy co Czemal - przesliczna gorska miejscowosc, gdzie znow poimprezowalysmy, pogadalysmy z ludzimi. No i poszlysmy na rafting - podobno ekstremalny. No ja mialam watpliwosci czy powinnam sie na wode wypuszczac, bo dla mnie slowo ekstremalny cos oznacza, no przyjamniej tylke, ze powinno sie cos o tym czyms ekstremalnym wiedziec. A ja o raftingu wiem nic, wiec tak sie zastranawiama czy to dobry pomysl. Jakos sie ze soba rozmowialam i polazlam. Oczywiscie bylo swietnie. Swietny instruktor, swiatna zaloga, piekne krajobrazy, wspaniale fale, ziman woda... i wodeczka tez nigdzie tak dobrze nie smakowala. Nauka z tago taka, ze nie trzeba bac sie tego, co nieznane. Wystarczy tylko troche wyobrazni i pokory dal sil natury.
Juro wyjezdamy do Irkucka - czyli czekaja nas dwa kolejne dni w pociagu. Cel: Bajkal. Mamy jeszcze ponad dziesiac dni w Rosji - nie bedziemy sie przemeczac tylko spokojnie pojezdzimy sobie po bajkalskiej okolicy. Popatrzymy, popijemy piwko... Mamy nadzieje, ze w koncu spotkamy jakis zagraniczny backpackerow.

W zasadzie to nie tesknie:-) Jest mi tak swietnie w podrozy, ze nawet nie mam czasu myslec o tym co w Warszawie, w Gdansku. Staram sie o niczym nie myslec, z wyjatkiem moich przyjaciol. Was mi brakuje najbardziej. No i mam nadzieje, ze ktos z mojej rodziny czasem tu zaglada i wie, ze nic zlego sie z nami nie dzieje.
Nie ma mnie w Warszawie, za miastem nie tesknie ale jednak przywiozlam tu ze soba wiele z Polski. Ostatni czas byl ciezki, wiec czuje jak moj organizm sie oczyszcza... Mam przynajmniej taka nadzieje. A jesli sie sam nie oczysci, to w Mongolii czeka nas wizyta u szamana. Jesli o zdrowiu... No tak bylam u dentysty na Ukrainie i tydzien temu jeszcze przed wyjazdem w Altaj musialam odwiedzic gabinet raz jeszcze w Nowosybirsku. Rosysjski stomatolog okazal sie swietny, profesjonalny i w zasadzie niedrogi. Mam nadzieje, ze w Mongolii nie bede musiala z zebami wlaczyc. Kaszel nam nadal. Jesli konwencjonalne srodki nie pomoga, rozwnie zajmie sie tym wszytskim szaman.

No i toi byloby na tyle. Dbamy o siebie, prosimy sie nie martwic.
Do nastepnego razu - juz z Irkucka.
Sciskam!!!
Ania

sobota, 28 lipca 2007

850 rubli za sutki... albo 1300 za noc

Witam!!!
Wybaczcie ale nie bedzie po angielsku, bo nie mam na to za bardzo czasu.
Jestesmy w Nowosybirsku, ktore to miasto bylo dla mnie nic nieznaczaca plama na mapie. Wyobrazalam sobie, ze byc moze spoatka mnie bialy niedzwiedz na ulicy:-) Tym czasem miasto okazalo sie dosc duze - 2,2 mln ludzi, nowoczesne i calkiem przyjazne (niestety nie dla turystow-o mapy jest ciezko, przewodnikow nie ma nawet w hotelach, no i nikt nie mowi po angielsku). Wlasnie... jezyk... mowimy jak potrafimy, smieja sie z nas, a my pozniej z siebie... Mieszamy wszystkie jezyki jakich kiedys tam sie uczylysmy i cos wychodzi. Wychodzi na tyle, ze poki co znalazlysmy tani pokoj na 850 za sutki:-), no i zorganizowalysmy sobie wycieczke w Altaj - tzn. kupilysmy bilety na autobus - no zawsze jakas to organizacja:-) - trzeba bylo dojechac na dworzec:-)
Pierwszego wieczora zatrzymalysmy sie u kogos tam poleconego przez poznana w pociagu Pania, bylysmy tak zmeczone, ze nawet wygorowana cena nie za bardzo sie liczyla. Wygorowana jak na to, co zastalysmy. Jedynym atutem mieszkania (dwupokojowego!!!) byla naturalnie ciepla woda, wanna i telewizor. Oczywiscie wszystko ponad stan ale jak juz wspomnialam... bylo pozno i za bardzo nie wiedzialysmy z kim mialybysmy sie tragowac. Wczoraj rano znalazlysmy pokoj straszego pana Mikolaja, ktory wynajmowanie kwartir dorabia sobie do emerytury.
Mikolaj nie jest zadowolony ze zmian ustrojowych, jakie zaszly w Rosji. Boli go bardzo to, ze po tylu latach pracy nie stac go w zasadzie na nic. Mowi, ze w Nowosybirsku ludziom nie zyje sie dobrze... No, wiadomo sa tacy, ktorym zyje sie swietnie - Nowosybirsk to taka druga Moskwa, nieco zapozniona, z widocznymi jak na dloni wsztskimi roznicami spolecznymi. Podobnie jak w Warszawie, choc pewnie przepasci ekonomiczne jakie dziela ludzi w Rosji sa znacznie wieksze od tych, ktore spotyka sie w Polsce. Relatywnie wieksze. Szczegole, tak mi sie wydaje, cierpia starsi ludzie, ktorymi panstwo nie interesuje sie, a ktorzy sa juz za starzy na to zeby przetransformowac sie i swietnie sobie radzic w tym krwiozreczym rosyjskim kapitalizmie. Tyle analizy...

Jak wspomnialam dzisiaj wyjezdzamy w Altaj. Juz nie moge sie doczekac. mam nadzieje, ze wszystko znaow wyjdzie swietanie. Troszke sie martwie o zdrowie, bo na sie cos przeziebilo i o mojego zeba, co go kanalowo juz wyleczylam podobno na Ukrainie, a ktory jeszcze cos tam pobolewa. No, zobaczymy co bedzie. Ogolnie mamy sie niezle. czekamy na wiecej wrazen i piekne altajskie widoki.

Kochani, bardzo za wami wszystkimi tesknie. Nie moge dzwonic, bo placzenia niby sa ale nic nie dziala i starsznie mnie to wkurza. czesto mysle o Was wszystkich, wczoraj to myslenie skonczylo sie bezsennoscia:-) Na szczescie Mikolaj ( nasz gospodarz jest telemaniakiem i do 3 nad ranem raczyl sie rosyjska telewizja, wiec mialysmy z kim pogadac - Agnieszka tez nie spala).

Szap, Kochana glownie myslalam o Enklwaie, niechcacy wlaczyla mi sie Kim Wilde i wspominalam nasze ostatnie wyjscie w miasto. Bylo wspaniale!!! Ucaluj ode mnie swoich Angliczanow:-)

Marys, o Tobie tez nie przestaje wspominac - wiesz, kiedy razemy bedziemy musialy sie gdzies wybrac na dluzej. Bardzo bym chciala. Pisz maile, a ja w miare mozliwosci bede na nie odpowiadala.

Sciskam Was wszystkich najmocniej.

Juz nie sprawdzam tekstu, wiec przepraszam za bledy wszystkie.
Wasza Ania

850 rubli za sutki... albo 1300 za noc

Witam!!!
Wybaczcie ale nie bedzie po angielsku, bo nie mam na to za bardzo czasu.
Jestesmy w Nowosybirsku, ktore to miasto bylo dla mnie nic nieznaczaca plama na mapie. Wyobrazalam sobie, ze byc moze spoatka mnie bialy niedzwiedz na ulicy:-) Tym czasem miasto okazalo sie dosc duze - 2,2 mln ludzi, nowoczesne i calkiem przyjazne (niestety nie dla turystow-o mapy jest ciezko, przewodnikow nie ma nawet w hotelach, no i nikt nie mowi po angielsku). Wlasnie... jezyk... mowimy jak potrafimy, smieja sie z nas, a my pozniej z siebie... Mieszamy wszystkie jezyki jakich kiedys tam sie uczylysmy i cos wychodzi. Wychodzi na tyle, ze poki co znalazlysmy tani pokoj na 850 za sutki:-), no i zorganizowalysmy sobie wycieczke w Altaj - tzn. kupilysmy bilety na autobus - no zawsze jakas to organizacja:-) - trzeba bylo dojechac na dworzec:-)
Pierwszego wieczora zatrzymalysmy sie u kogos tam poleconego przez poznana w pociagu Pania, bylysmy tak zmeczone, ze nawet wygorowana cena nie za bardzo sie liczyla. Wygorowana jak na to, co zastalysmy. Jedynym atutem mieszkania (dwupokojowego!!!) byla naturalnie ciepla woda, wanna i telewizor. Oczywiscie wszystko ponad stan ale jak juz wspomnialam... bylo pozno i za bardzo nie wiedzialysmy z kim mialybysmy sie tragowac. Wczoraj rano znalazlysmy pokoj straszego pana Mikolaja, ktory wynajmowanie kwartir dorabia sobie do emerytury.
Mikolaj nie jest zadowolony ze zmian ustrojowych, jakie zaszly w Rosji. Boli go bardzo to, ze po tylu latach pracy nie stac go w zasadzie na nic. Mowi, ze w Nowosybirsku ludziom nie zyje sie dobrze... No, wiadomo sa tacy, ktorym zyje sie swietnie - Nowosybirsk to taka druga Moskwa, nieco zapozniona, z widocznymi jak na dloni wsztskimi roznicami spolecznymi. Podobnie jak w Warszawie, choc pewnie przepasci ekonomiczne jakie dziela ludzi w Rosji sa znacznie wieksze od tych, ktore spotyka sie w Polsce. Relatywnie wieksze. Szczegole, tak mi sie wydaje, cierpia starsi ludzie, ktorymi panstwo nie interesuje sie, a ktorzy sa juz za starzy na to zeby przetransformowac sie i swietnie sobie radzic w tym krwiozreczym rosyjskim kapitalizmie. Tyle analizy...

Jak wspomnialam dzisiaj wyjezdzamy w Altaj. Juz nie moge sie doczekac. mam nadzieje, ze wszystko znaow wyjdzie swietanie. Troszke sie martwie o zdrowie, bo na sie cos przeziebilo i o mojego zeba, co go kanalowo juz wyleczylam podobno na Ukrainie, a ktory jeszcze cos tam pobolewa. No, zobaczymy co bedzie. Ogolnie mamy sie niezle. czekamy na wiecej wrazen i piekne altajskie widoki.

Kochani, bardzo za wami wszystkimi tesknie. Nie moge dzwonic, bo placzenia niby sa ale nic nie dziala i starsznie mnie to wkurza. czesto mysle o Was wszystkich, wczoraj to myslenie skonczylo sie bezsennoscia:-) Na szczescie Mikolaj ( nasz gospodarz jest telemaniakiem i do 3 nad ranem raczyl sie rosyjska telewizja, wiec mialysmy z kim pogadac - Agnieszka tez nie spala).

Szap, Kochana glownie myslalam o Enklwaie, niechcacy wlaczyla mi sie Kim Wild i wspominalam nasze ostatnie wyjscie w miasto. Bylo wspaniale!!! Ucaluj ode mnie swoich Angliczanow:-)

Marys, o Tobie tez nie przestaje wspominac - wiesz, kiedy razemy bedziemy musialy sie gdzies wybrac na dluzej. Bardzo bym chciala. Pisz maile, a ja w miare mozliwosci bede na nie odpowiadala.

Sciskam Was wszystkich najmocniej.

Juz nie sprawdzam tekstu, wiec przepraszam za bledy wszystkie.
Wasza Ania

Novosibirsk

the trans-siberean train ride was very comfy and the co-passengers were very nice. However, on the last day of our travel a little boy had an """"accident""" , so i was well happy to leave the train. let me just add that for some such accidents take a lot of energy and sitting in the toilet to happen.... weird boy.

Novosibirsk - big, sort of a laidback Moscow filled with crisp, clean mountain air. The only thing that strikes me as a little different than other Russian towns is that there are quite a lot of Asian - Russians. So i'm still waiting for something "exotic". I don't want to spoil it for anybody and maybe I'm just differenet - but i was a bit let down by the whole transsiberean train experience in the nature/views-department. I was expecting to see ...... I can't say what exactly, but all i got to see were trees, forrests, oh and did i mention trees (?).

We're leaving for Altai tonight - trekking, sleeping under a tent, lack of hygiene, hungry bears and so on and soforth. Before we go we still have to visit the novosibirsk zoo. The locals tell us it's a must-see. there's supposed to be a baby siberean (white) tiger there aaaaaaaawwwwww :)

I/m off. I've gotten too lazy to writem or maybe nothing's happening (yet!)

kisses!!!!!!

piątek, 20 lipca 2007

Kiev - shashliki or shashliki

kiev is beautiful. it's the most green of all european capitals. The city has changed a bit since i last lived here but the sites and people and most importantly - their liberal approach to buying and drinking beer on the streets has not! That's why me - a little Polish girl got very tipsy by the end of the day and started singing and moving about strangly in the metro (which is also worth mentioning - very efficient and nothing like our Polish little baby metro -'system'). We took a looooong walk around the city today and mostly toured around the place where i used to live. Andryevski uzwis was busy as always. We went into the Bulhakov museum. i deeply recommend it to everyone who's in the neighbourhood. Bulhakov was born and raised in Kiev and actually graduated in medicine (!) Each room of the museum was lit in a different colour and it was all creatively organized. We even had to pass through a closet to get to a different room! like in 'Alice in wonderland'. I pretended i understood everything the ukrainian literature tour guide was saying but all the little surprises put a big smile on my face and i knew she felt my appreciation for the whole establishment. We went by our house (where we lived) and the chernobyl museum and ended up in the left bank of the wide and beautiful and not! (in opposition to what some may say) radioactive Dnipro River! we opened up the time capsule .... oh! Artur, you're a cynical bastard! :))) we read what we wrote to ourselves and each other 9(!) years ago :) in short - i'm never going to have children and Esme's supposed to be a child psychologist. We ended the day (I was veeery tipsy by this time), with some nice bite-size shashliki and veggie potatoe dumplings and headed home to where we are now - drunk , tired and giving you guys entertainment :)

luv from kiev xxx!!

p.s Ania, thank you very much for the necklace! i'm wearing it all the time and I love it. you'll get a chance to confront that after we upload the photos ;)

piątek, 13 lipca 2007

Cztery

Mój bratanek kończy dzisiaj cztery latka, a nam zostają cztery dni do wyjazdu. Odliczam z niecierpliwością. Młody zapytał czy wrócę ze skośnymi oczami... Hmm... Każdemu coś tam się kojarzy. Z niecierpliwością odliczam dni. Cztery...