Mam swoje male swieto dzisiaj. Pol roku poza domem. I co sie okazuje? Nie jest strasznie, nikt na mnie nie czyha za winklem. Wszystko sie dobrze uklada, pomimo malej tragedii rodzinnej...
Czas plynie... w szalonym tempie. Znalazlam kolejne dwa siwe wlosy na glowie, na twarzy pojawiaja sie delikatne ale zawsze zmarszczki... Oj, juz nie jestem najmlodsza. Nie, no nie bede tragizowac ale to naprawde dziwne uczucie.
Wiec nie bedzie mnie w domu przez kolejne dziewiec miesiecy. A moze wcale? Bije sie troche z myslami. Tutaj jest tak ciekawie, ze naprawde nie chce sie wrcac do drogiej i nudnej Europy. Mysle sobie: tylko na rok. Potem znow Azja, tym razem z dyplomem w kieszeni. Oj, bedzie cudownie.
Pol roku...
środa, 16 stycznia 2008
wtorek, 1 stycznia 2008
Szczesliwego Nowego Roku!!!
Na ulicy zebralo sie mnostwo ludzi, grala glosna mucyka, wszyscy byli w ekstatycznych nastrojach. Siem Reap oszalalo na chwile. O dwunastej polal sie szampan, nie bylo fajerwerkow - troche szkoda - jakies petardy kiepskiej jakosci. Czulam sie najszczesliwsza. Czuje sie dalej:-) Sylwester w Kambodzy - nie przypuszczalam!!!
Jestem tutaj od dwoch tygodni. Nie znalazlam jeszcze mieszkania, bo prawde powiedziwaszy nie za bardzo szukam. Trudno bedzie znalezc lepszy deal od tego, co oferuje mi moj hotel - trzy dolary na dobe. Pokoj jest malutki ale pokochalam go od pierwszej nocy. Mam wszystko, co niezbedne: lozko, wiatrak,czyta posciel. Szkoda tylko, ze lazienkinie mam swojej ale po internacie, spaniu w hostelach przez pol roku, nawet to az tak bardzo mi nie przeszkadza. W zasadzie wcale.
Nie znalazlam mieszkania ale znalazlam prace. Zaczynam od piatku w Western International School, co podobno jest dobra szkola, calkiem jestem podekscytowana. Tylko godziny sa nieludzkie! Zaczynam od 6 a.m. Boszzzz!!! Nie mam pojecia jak do tego przywykne po pol roku obijania sie. Czy kiedykolwiek powiedzialam, ze lubie pracowac? Ughhhhh, wcale!!!
Oprocz tego jezdze codziennie do sierocinca i szkoly - niedalejo Angkor Wat. Codziennie przejezdzam obok swiatyni i to jest najwspanialsze!!! Kazdy powinien to zobaczyc! Ja bede miala to na codzien!!! Haaaaaa! Dojezdzam 30 kilosow na rowerku - moja pupa bedzie najladniejsza po trzech miesiach takiego treningu! Mmmm, cud, miod i orzeszki!
Ludzie, dla ktorych pracuje w sierocincu zabrali mnie w sobote na wesele, kilkaset kilometrow od Siem Reap. No prosze panstwa!!! Zobaczylam kawalek prawdziwej Kambodzy, bo to co mam na codzien to raczej turystyczne getto, a nie zycie.
Na pocztaku bylam troche oniesmielona - a w zasadzie nie oniesmielona... Well, nie wiem co. Trudno jest byc w miejscu, gdzie nic sie nie rozumie, a chcialoby sie gadad i gadac, i gadac. No ale z pomoca moich przyjciol udalo mi sie nawiazac kontakt. Poza tym usmiech i gesty... Cala mowa ciala, slowa czasem nie sa potrzebne.
W sobote odbylo sie pre-party. Glosna muzyka, mnostwo dzieciakow z calej wioski, z ktorymi przetanczylam kilka godzin. Nie ma jak dostarczyc tubylcom atrakcji!!! Tance na klepisku, na golej ziemi, na boso, w pizamach, w brudnych ubraniach. Who cares!!! Najwazniejsza byla zabawa! Wszyscy byli zaproszeni! Wszyscy przyszli popatrzec na tancaca biala kobiete:-) Smiechowi nie bylo konca. Oczywiscie dzieci byly najbardziej uradowane. Dorosli dolaczyli sie do nas pozniej, jak sobie troche popili. Ale te dzieci!!! Zakochalam sie w ich usmiechach, otwartych sercach, w ich brudnych buziach, brudnych stopach, brudnych dloniach, ktore caly czas mnie dotykaly. No i hit kambodzanski!!! Taniec dokola stolu. Stol stoi na srodku, na stole stpja kwiaty i cooler z woda i lodem dla spragnionych. W parach, chodzi sie w rytm muzyki. I wydaje sie to dosc nudne ale wcale nudne nie jest. No i ludzie to kochaja. Tancza wszyscy - starzy, mlodzi, kobiety z kobietami, mezczyzni z mezczyznami - cos, czego brakuje u nas. Tanczy sie, nie stoi sie pod sciana, wypatrujac ofiary podrywu. Tanczy sie, tanczy. Tanczy sie powoli i z gracja, z usmiechem, w rytm tradycyjnej muzyki, a to wszystko przeplata sie z zachodnia muzyka. Taki mix. Ale niezaleznie od muzyki, zawsze dokola stoly. Wyglada to tak, jakby Cambodians potrzebowali jakigos centrum, punktu odniesienia, centrum. Nie mam pojacie skad ten zwyczaj - na pewno jest jakies wyjasnienie.Skonczylismy okolo polnocy. Poszlam spac i tutaj kolejna niespodzianka - moskitiera ale nie taka, jaka juz widzialam. Po pierwsze rozowa, po drugie w ksztalcie szescianu, no i nie nad lozkiem a nad mata. Straaaaaaasznie zmarzlam tej nocy, co oznacza, ze trace odpornosc na zimno. God!!! Jak ja wroce do czterech por roku?! Pojecia nie mam.
Nie pozwolono mi zbyt dlugo odpoczac - muzyka zaczela dudnic - doslownie DUDNIC juz od 4.30 a.m., kiedy zaczelay sie przygotowania do wlasciwej imprezy! 4:30 - no troche sie wkurzylam. Nie dosc, ze zimno, to jeszcze spac nie daja tak czy inaczej. Jakos udalo mi sie pospac jeszcze do 7, kiedy obudzono mnie na nowo, bo wlasciwa ceremonia zaczynala sie o 8 a.m.
O cholera! Zapomniala, ze wczesniej tego dnia przyszli jeszcze mnisi z pagody. Zaproszono mnie do modlitwy, co bylo przezyciem gromnym, zwazywszy, ze ta czesc ceremonii przeznaczona jest wylacznie dla rodziny. I tak stalam sie jej czlonkiem! Back to the story!
No wiec na poczatek pan mlody i goscie tworza orszak, pochod do domu panny mlodej, ktora czeka w domu. Pan mlody musi sie wkupic w rodzine, wiec kazdy z gosci - znow, tylko najblizsza rdzina, ewentualnie przyjaciele, niesie srebrna tace z darami: owoce, ciastka, piwo, wszystko co da sie zjesc. No i znow, modlitwy, czary mary nad glowami malzonkow - wszystko to na szczescie i dlugie pozycie. I przerwa. Okolo jedenastej lunch i czesc zrtystyczna, z ktorej niewiele zrozumialam. Przyszla jakas panna z facetem i, tak mi sie wydaje, zartowali sobie z Mlodych, z gosci, ze mnie rozniez. Bylo calkiem zabawnie. A, nie! Jedna rzecz zrozumialam - nabijali sie z mojego nosa. Nie oni pierwsi:-) No i znow przerwa. Nastepna modlitwa i wreczanie pieniedzy. Wszystko mam udokumentowane na fotografiach, zrobie jakis slideshow w Facebooku - niebawem. I to byla ostatnia czesc, jesli chodzi o obrzedy. O 15 zczela sie wlasciwa impreza, ktora trwala do 3 nad ranem. Oczywiscie tance, picie piwa, jedzenie -czyli to wszystko, co robi sie na weselach. Bylo cudownie!!!
Nastepnego dnia, w poniedzialek, mialam rano wrocic so Siem Reap ale zabawilam troche wdluzej w wiosce, do ktorej zabral mnie chlopiec, w ktorym absolunie sie zakochalam. Ale o tym nastepnym razem, byc moze jutro, dzisiaj juz sie wyczerpalam.
Jestem tutaj od dwoch tygodni. Nie znalazlam jeszcze mieszkania, bo prawde powiedziwaszy nie za bardzo szukam. Trudno bedzie znalezc lepszy deal od tego, co oferuje mi moj hotel - trzy dolary na dobe. Pokoj jest malutki ale pokochalam go od pierwszej nocy. Mam wszystko, co niezbedne: lozko, wiatrak,czyta posciel. Szkoda tylko, ze lazienkinie mam swojej ale po internacie, spaniu w hostelach przez pol roku, nawet to az tak bardzo mi nie przeszkadza. W zasadzie wcale.
Nie znalazlam mieszkania ale znalazlam prace. Zaczynam od piatku w Western International School, co podobno jest dobra szkola, calkiem jestem podekscytowana. Tylko godziny sa nieludzkie! Zaczynam od 6 a.m. Boszzzz!!! Nie mam pojecia jak do tego przywykne po pol roku obijania sie. Czy kiedykolwiek powiedzialam, ze lubie pracowac? Ughhhhh, wcale!!!
Oprocz tego jezdze codziennie do sierocinca i szkoly - niedalejo Angkor Wat. Codziennie przejezdzam obok swiatyni i to jest najwspanialsze!!! Kazdy powinien to zobaczyc! Ja bede miala to na codzien!!! Haaaaaa! Dojezdzam 30 kilosow na rowerku - moja pupa bedzie najladniejsza po trzech miesiach takiego treningu! Mmmm, cud, miod i orzeszki!
Ludzie, dla ktorych pracuje w sierocincu zabrali mnie w sobote na wesele, kilkaset kilometrow od Siem Reap. No prosze panstwa!!! Zobaczylam kawalek prawdziwej Kambodzy, bo to co mam na codzien to raczej turystyczne getto, a nie zycie.
Na pocztaku bylam troche oniesmielona - a w zasadzie nie oniesmielona... Well, nie wiem co. Trudno jest byc w miejscu, gdzie nic sie nie rozumie, a chcialoby sie gadad i gadac, i gadac. No ale z pomoca moich przyjciol udalo mi sie nawiazac kontakt. Poza tym usmiech i gesty... Cala mowa ciala, slowa czasem nie sa potrzebne.
W sobote odbylo sie pre-party. Glosna muzyka, mnostwo dzieciakow z calej wioski, z ktorymi przetanczylam kilka godzin. Nie ma jak dostarczyc tubylcom atrakcji!!! Tance na klepisku, na golej ziemi, na boso, w pizamach, w brudnych ubraniach. Who cares!!! Najwazniejsza byla zabawa! Wszyscy byli zaproszeni! Wszyscy przyszli popatrzec na tancaca biala kobiete:-) Smiechowi nie bylo konca. Oczywiscie dzieci byly najbardziej uradowane. Dorosli dolaczyli sie do nas pozniej, jak sobie troche popili. Ale te dzieci!!! Zakochalam sie w ich usmiechach, otwartych sercach, w ich brudnych buziach, brudnych stopach, brudnych dloniach, ktore caly czas mnie dotykaly. No i hit kambodzanski!!! Taniec dokola stolu. Stol stoi na srodku, na stole stpja kwiaty i cooler z woda i lodem dla spragnionych. W parach, chodzi sie w rytm muzyki. I wydaje sie to dosc nudne ale wcale nudne nie jest. No i ludzie to kochaja. Tancza wszyscy - starzy, mlodzi, kobiety z kobietami, mezczyzni z mezczyznami - cos, czego brakuje u nas. Tanczy sie, nie stoi sie pod sciana, wypatrujac ofiary podrywu. Tanczy sie, tanczy. Tanczy sie powoli i z gracja, z usmiechem, w rytm tradycyjnej muzyki, a to wszystko przeplata sie z zachodnia muzyka. Taki mix. Ale niezaleznie od muzyki, zawsze dokola stoly. Wyglada to tak, jakby Cambodians potrzebowali jakigos centrum, punktu odniesienia, centrum. Nie mam pojacie skad ten zwyczaj - na pewno jest jakies wyjasnienie.Skonczylismy okolo polnocy. Poszlam spac i tutaj kolejna niespodzianka - moskitiera ale nie taka, jaka juz widzialam. Po pierwsze rozowa, po drugie w ksztalcie szescianu, no i nie nad lozkiem a nad mata. Straaaaaaasznie zmarzlam tej nocy, co oznacza, ze trace odpornosc na zimno. God!!! Jak ja wroce do czterech por roku?! Pojecia nie mam.
Nie pozwolono mi zbyt dlugo odpoczac - muzyka zaczela dudnic - doslownie DUDNIC juz od 4.30 a.m., kiedy zaczelay sie przygotowania do wlasciwej imprezy! 4:30 - no troche sie wkurzylam. Nie dosc, ze zimno, to jeszcze spac nie daja tak czy inaczej. Jakos udalo mi sie pospac jeszcze do 7, kiedy obudzono mnie na nowo, bo wlasciwa ceremonia zaczynala sie o 8 a.m.
O cholera! Zapomniala, ze wczesniej tego dnia przyszli jeszcze mnisi z pagody. Zaproszono mnie do modlitwy, co bylo przezyciem gromnym, zwazywszy, ze ta czesc ceremonii przeznaczona jest wylacznie dla rodziny. I tak stalam sie jej czlonkiem! Back to the story!
No wiec na poczatek pan mlody i goscie tworza orszak, pochod do domu panny mlodej, ktora czeka w domu. Pan mlody musi sie wkupic w rodzine, wiec kazdy z gosci - znow, tylko najblizsza rdzina, ewentualnie przyjaciele, niesie srebrna tace z darami: owoce, ciastka, piwo, wszystko co da sie zjesc. No i znow, modlitwy, czary mary nad glowami malzonkow - wszystko to na szczescie i dlugie pozycie. I przerwa. Okolo jedenastej lunch i czesc zrtystyczna, z ktorej niewiele zrozumialam. Przyszla jakas panna z facetem i, tak mi sie wydaje, zartowali sobie z Mlodych, z gosci, ze mnie rozniez. Bylo calkiem zabawnie. A, nie! Jedna rzecz zrozumialam - nabijali sie z mojego nosa. Nie oni pierwsi:-) No i znow przerwa. Nastepna modlitwa i wreczanie pieniedzy. Wszystko mam udokumentowane na fotografiach, zrobie jakis slideshow w Facebooku - niebawem. I to byla ostatnia czesc, jesli chodzi o obrzedy. O 15 zczela sie wlasciwa impreza, ktora trwala do 3 nad ranem. Oczywiscie tance, picie piwa, jedzenie -czyli to wszystko, co robi sie na weselach. Bylo cudownie!!!
Nastepnego dnia, w poniedzialek, mialam rano wrocic so Siem Reap ale zabawilam troche wdluzej w wiosce, do ktorej zabral mnie chlopiec, w ktorym absolunie sie zakochalam. Ale o tym nastepnym razem, byc moze jutro, dzisiaj juz sie wyczerpalam.
piątek, 14 grudnia 2007
Goodbye Viet Nam
O rany!!! Alez to wszystko leci. Kolejny miesiac na boku, kolejne miejsca, ludzie. Jutro wyjezdzam do Kambodzy, nie moge sie doczekac, chocciaz przyznaje - troche bede za Wietnamem tesknila - wroce tutaj na pewno. Mam nadzieje, ze dotychczas cos sie zmieni w sprawie trafiku... Przezylam dzisiaj maly dramat probujac przejsc przez ulice... Same same.
Od jutra wchodza tutaj nowy przepis - kazdy Wietnamczyk bedzie musial zakladac kask podczas jazdy na motocyklu. Wiec od kilku tygodni trwa szal kupowania kaskow, ceny podskoczyly trzykrotnie - handlarze zacieraja rece. Statystyki: kazdego dnia w Wietnamie w wypadkach motocyklowych ginie 35 osob, w samym Sajgonie 40.000. Nadzieja w kasku.
No i tak poszlabym sobie na pozegnalne piwo ale cos sie rozchorowalam. Nie moge mowic za duzo - potworna chrypa, nie moge jesc - wszystko gdzies mi staje w przelyku... coz sie chyba ztrulam troszke. Oby tylko nie bylo gorzej,jutro czeka mnie 12 godzin w autobusie i nie wiem czy bedzie toaleta:-)
Nie moge sie doczekac Angkor Wat... cala sie trzese. To juz za dwa dni!
Od jutra wchodza tutaj nowy przepis - kazdy Wietnamczyk bedzie musial zakladac kask podczas jazdy na motocyklu. Wiec od kilku tygodni trwa szal kupowania kaskow, ceny podskoczyly trzykrotnie - handlarze zacieraja rece. Statystyki: kazdego dnia w Wietnamie w wypadkach motocyklowych ginie 35 osob, w samym Sajgonie 40.000. Nadzieja w kasku.
No i tak poszlabym sobie na pozegnalne piwo ale cos sie rozchorowalam. Nie moge mowic za duzo - potworna chrypa, nie moge jesc - wszystko gdzies mi staje w przelyku... coz sie chyba ztrulam troszke. Oby tylko nie bylo gorzej,jutro czeka mnie 12 godzin w autobusie i nie wiem czy bedzie toaleta:-)
Nie moge sie doczekac Angkor Wat... cala sie trzese. To juz za dwa dni!
czwartek, 6 grudnia 2007
Grudniowe truskawki
Swieze, prosto z krzaka!!! Piekne i czerwone, soczyste!!! Nawet jogurt znalazlam i jak tylko stad wyjde, urzadze sobie festiwal owocowy. Truskawki, wpaniale mango... wszystko to oblane cudowna kremowa konsystencja. Palce lizac! Grudniowe truskawi najlepiej smakuja na rynku w Dalat! Na rynku, gdzie sprzedawcy sa uczciwi i nie zdzieraja z czlowieka kasy. Wiec jestem podwojnie zadowolona, ze ominela mnie cala procedura targowania sie.
Pomyslalam, ze jak napisze o truskawkach, to ktos moze peknie z zazdrosci:-)
Sciskam najmocniej i ide sie objadac na slicznym balkoniku z widokiem na miasteczko.
Pomyslalam, ze jak napisze o truskawkach, to ktos moze peknie z zazdrosci:-)
Sciskam najmocniej i ide sie objadac na slicznym balkoniku z widokiem na miasteczko.
środa, 5 grudnia 2007
Ciag dalszy
Ha Log Bay
Tam, gdzie wszyscy turysci jada, tam i ja sie udalam. Na szczescie nie bylo tloczno, bo sezon albo sie jeszcze nie zaczal, albo dopiero co sie zakonczyl - raczej to drugie. No i oczywiscie znow piekne widoki i cztery dni na Wyspie Cat Ba, gdzie wygrzalam kosci, opilam sie Bia Hoi - lokany trunek za 5000 dongow (drogo!!!), w Ha Noi bylo za dwa, jak sie nie dalo naciagnac. Wyanjelam sobie przesliczny pokoik z balkonem, z widokiem na port i cieszylam sie samotnoscia. Drugiego dnia dalam sie namowic na wycieczke motocyklem, co moze nie bylo warte osmiu dolcow, ale... ciezko sie tutaj z nimi targowac. No i chcialam cos zobaczyc, co oznacza, ze trzeba placic lokalnum, chyba, ze sie jezdzi motocyklem albo skuterem, ktorych to umiejetnosci nie posiadam. Szlag jasny!!!
No wiec kapiele w morzu, promienie sloneczne, nawet jakis dlugi wieczor na plazy... Slodko.
Ninh Binh
Po plazach trzeba bylo sie zbierac i dalej na poludnie przez Ninh Bin, co sie prawie dziura straszliwa okazalo - prawie, bo napatoczyl sie znowu jakis driver i obwiozl mnie po okolicy - juz nawet nie pamietam za ile, znow pewnie za drogo. Miejsca przesliczne. Mowia, ze to druga Zatoka Halong, tyle ze w srodku pol ryzowych. Wspaniale skaly wyrastaja spod ziemi. Cudnie. Pogoda przednia. No i ten motocykl. Tak sie w podroz udac z ukochanym... Ajajajaj. No, ale zamiast ukochanego byl driver z kiepskim angielskim ale... przyzwoity koleszka. I tak sobie spedzilismy na dwoch kolkach caly dzien, wieczorem mialam autobus do Hue...
...gdzie spotkalam swietna rodzinke, oczywiscie z driverem, ktory zabral mnie do strefy zdemilitryzowanej - autostrada nr 1 na polnoc, jakies 300 km w obie strony. Potem podjechalismy 30 km do grenicy z Laosem. I tak znow minal dzien, i znow sie okazalo, ze to bylo dobre. Dupsko bolalo okrutnie, ze zameczenia padalam na twarz, wiec caly nastepny dzien sie kurowalam, by z tym samym kierowca pojechac do Hoi An.
Przyszedl czas na zmiane garderoby. Miasto slynie z rozwinietego przemyslu tekstylnego i za 'niewielkie' pieniadze mozna sobie uszyc kilka fajnych fatalaszkow. Jakbym juz nie maiala nadbagazu!!! No, w koncu jestem kobieta, wiec zakonczylo sie na dwoch kieckach, portkach i koszuli. Poprawkom nie bylo konca, co strasznie wkurzalo krawcowe ale ostatecznie, wyszlo calkiem niezle. No i to ja mialm byc usatysfakcjonowana, nie One. Coraz bardziej dochodzi do mnie, ze to ja mam byc zadowolona, a nie koniecznie zadawalac innych. Npo wiec mam cos nowego, zastanawiam sie, co teraz z plecaka wywalic, zeby bylo lzej. Lzej na plecach i na duszy.
Dwa dni w Hoi An, troche na rowerze, troche na nogach... No i znow w autobus i do Nha Trang, co jest kurortem ale to tylko krotka jednodniowa przerwa w drodze do Dalat. Im dalej w las, tym wiecej drzew... Zdaje sie, ze Central Highlands to raj dla off-roadu ale ja coraz bardziej jestem out off time and money, przynajmniej na te czesc wycieczki. Az sie chce plakac. Szkoda troche, ze sie da zobaczyc wszystkiego. Tak doglebnie, do konca, zeby sie mialo dosc. Moje serce pokrzepia jedynie mysl, ze niebawem znow przekrocze granice.
Jadlam dzisiaj kiszona kapuste i znakomita samzona kielbase:-) O rany!!! Jkbym znow byla w domu, Kiszona kaspusta, na cieplo. Normalna musztrada, nie mieli chrzanu, wiec dali mi wasabi... co z tego, ze zielone!!! I piwko. Warte kazde pieniadze.
Oooo, jak sobie pomysle o Switach i o pierogach mojej Mamy, o bigosie, o rybce i innych smakowitosciach... Jakos tak mi sie dziwnie zrobilo, jak sobie pomyslalam, ze nie poraz pierwszy w moim zyciu nie ubiore z rodzina choinki. No ja wiem, symbole, wszystko umowne. Ale ja lubie te symbole... Ubiore sobie jakas palme w Kambodzy i jak szczescie dopisze, moze sie jakis Mikolaj znajdzie. I co z tego, ze nie ma sniegu!!! Za tym najmniej tesknie. Mam tutaj za to calkiem sporo deszczu. I tak jak w Forest Gump - jest ulewa, trwa przez cala noc i nagle jakby ktos kurek zakrecil - nic.
W miescie deszcze moze az tak nie doskwieraja ale wczoraj, przejezdzajac przez wioski, widzialam mnostow podtopionych domow, czasem zatoponych do polowy... Cale pola w wodzie. Przykry widok. Na wsi ludzie naprawde nie maja wiele, ciezko pracuja, bez maszyn,wszystko sila wlasnych rak i miesni, plus pomoc rodziny czyli dziesieciorga dzieci. No piatka, to z tego co sie dowiedzialam to norma, a jak kto zapragnie to wiecej... W koncu ktos musi pracowac.
Siedzac dzisiaj na plazy, przysiadl sie do mnie Wietnamczyk, a ze znal angielski to sobie porozmwialismy o tubylczej obyczajowosci. W miescie obecnie panuje moda na kilka zon - co oznacza, ze pierwsza mazlonka jest oficjalna, a reszta to kochanki. 'Zona' ladniej brzmi... I tak sobie wszyscy mieszkaja razem. Wielozensto jest nielegalne ale to nic nie preszkadza. Itp itd.
Troche jestem zmeczona. Troche mam kiepski humor od dwoch dni... Moze troche tesknie za wlasna kuchnia i lazienka. Moze tesknie za przyjaciolmi... Moze bardzo. Za dwa dni mi minie. Kupy sie jeszcze trzymam.
Sprostowanie:
Agnieszka jest w Chinach ale wybiera sie na Swieta do Wietnamu z rodzicami i Asia. Bloga pisze Ania.
Dziekuje za wszystkie komentarze, rowniez w imieniu Agnieszki.
No i czekam na dalsze.
Tym czasem, prosze Panstwa!!!
Tam, gdzie wszyscy turysci jada, tam i ja sie udalam. Na szczescie nie bylo tloczno, bo sezon albo sie jeszcze nie zaczal, albo dopiero co sie zakonczyl - raczej to drugie. No i oczywiscie znow piekne widoki i cztery dni na Wyspie Cat Ba, gdzie wygrzalam kosci, opilam sie Bia Hoi - lokany trunek za 5000 dongow (drogo!!!), w Ha Noi bylo za dwa, jak sie nie dalo naciagnac. Wyanjelam sobie przesliczny pokoik z balkonem, z widokiem na port i cieszylam sie samotnoscia. Drugiego dnia dalam sie namowic na wycieczke motocyklem, co moze nie bylo warte osmiu dolcow, ale... ciezko sie tutaj z nimi targowac. No i chcialam cos zobaczyc, co oznacza, ze trzeba placic lokalnum, chyba, ze sie jezdzi motocyklem albo skuterem, ktorych to umiejetnosci nie posiadam. Szlag jasny!!!
No wiec kapiele w morzu, promienie sloneczne, nawet jakis dlugi wieczor na plazy... Slodko.
Ninh Binh
Po plazach trzeba bylo sie zbierac i dalej na poludnie przez Ninh Bin, co sie prawie dziura straszliwa okazalo - prawie, bo napatoczyl sie znowu jakis driver i obwiozl mnie po okolicy - juz nawet nie pamietam za ile, znow pewnie za drogo. Miejsca przesliczne. Mowia, ze to druga Zatoka Halong, tyle ze w srodku pol ryzowych. Wspaniale skaly wyrastaja spod ziemi. Cudnie. Pogoda przednia. No i ten motocykl. Tak sie w podroz udac z ukochanym... Ajajajaj. No, ale zamiast ukochanego byl driver z kiepskim angielskim ale... przyzwoity koleszka. I tak sobie spedzilismy na dwoch kolkach caly dzien, wieczorem mialam autobus do Hue...
...gdzie spotkalam swietna rodzinke, oczywiscie z driverem, ktory zabral mnie do strefy zdemilitryzowanej - autostrada nr 1 na polnoc, jakies 300 km w obie strony. Potem podjechalismy 30 km do grenicy z Laosem. I tak znow minal dzien, i znow sie okazalo, ze to bylo dobre. Dupsko bolalo okrutnie, ze zameczenia padalam na twarz, wiec caly nastepny dzien sie kurowalam, by z tym samym kierowca pojechac do Hoi An.
Przyszedl czas na zmiane garderoby. Miasto slynie z rozwinietego przemyslu tekstylnego i za 'niewielkie' pieniadze mozna sobie uszyc kilka fajnych fatalaszkow. Jakbym juz nie maiala nadbagazu!!! No, w koncu jestem kobieta, wiec zakonczylo sie na dwoch kieckach, portkach i koszuli. Poprawkom nie bylo konca, co strasznie wkurzalo krawcowe ale ostatecznie, wyszlo calkiem niezle. No i to ja mialm byc usatysfakcjonowana, nie One. Coraz bardziej dochodzi do mnie, ze to ja mam byc zadowolona, a nie koniecznie zadawalac innych. Npo wiec mam cos nowego, zastanawiam sie, co teraz z plecaka wywalic, zeby bylo lzej. Lzej na plecach i na duszy.
Dwa dni w Hoi An, troche na rowerze, troche na nogach... No i znow w autobus i do Nha Trang, co jest kurortem ale to tylko krotka jednodniowa przerwa w drodze do Dalat. Im dalej w las, tym wiecej drzew... Zdaje sie, ze Central Highlands to raj dla off-roadu ale ja coraz bardziej jestem out off time and money, przynajmniej na te czesc wycieczki. Az sie chce plakac. Szkoda troche, ze sie da zobaczyc wszystkiego. Tak doglebnie, do konca, zeby sie mialo dosc. Moje serce pokrzepia jedynie mysl, ze niebawem znow przekrocze granice.
Jadlam dzisiaj kiszona kapuste i znakomita samzona kielbase:-) O rany!!! Jkbym znow byla w domu, Kiszona kaspusta, na cieplo. Normalna musztrada, nie mieli chrzanu, wiec dali mi wasabi... co z tego, ze zielone!!! I piwko. Warte kazde pieniadze.
Oooo, jak sobie pomysle o Switach i o pierogach mojej Mamy, o bigosie, o rybce i innych smakowitosciach... Jakos tak mi sie dziwnie zrobilo, jak sobie pomyslalam, ze nie poraz pierwszy w moim zyciu nie ubiore z rodzina choinki. No ja wiem, symbole, wszystko umowne. Ale ja lubie te symbole... Ubiore sobie jakas palme w Kambodzy i jak szczescie dopisze, moze sie jakis Mikolaj znajdzie. I co z tego, ze nie ma sniegu!!! Za tym najmniej tesknie. Mam tutaj za to calkiem sporo deszczu. I tak jak w Forest Gump - jest ulewa, trwa przez cala noc i nagle jakby ktos kurek zakrecil - nic.
W miescie deszcze moze az tak nie doskwieraja ale wczoraj, przejezdzajac przez wioski, widzialam mnostow podtopionych domow, czasem zatoponych do polowy... Cale pola w wodzie. Przykry widok. Na wsi ludzie naprawde nie maja wiele, ciezko pracuja, bez maszyn,wszystko sila wlasnych rak i miesni, plus pomoc rodziny czyli dziesieciorga dzieci. No piatka, to z tego co sie dowiedzialam to norma, a jak kto zapragnie to wiecej... W koncu ktos musi pracowac.
Siedzac dzisiaj na plazy, przysiadl sie do mnie Wietnamczyk, a ze znal angielski to sobie porozmwialismy o tubylczej obyczajowosci. W miescie obecnie panuje moda na kilka zon - co oznacza, ze pierwsza mazlonka jest oficjalna, a reszta to kochanki. 'Zona' ladniej brzmi... I tak sobie wszyscy mieszkaja razem. Wielozensto jest nielegalne ale to nic nie preszkadza. Itp itd.
Troche jestem zmeczona. Troche mam kiepski humor od dwoch dni... Moze troche tesknie za wlasna kuchnia i lazienka. Moze tesknie za przyjaciolmi... Moze bardzo. Za dwa dni mi minie. Kupy sie jeszcze trzymam.
Sprostowanie:
Agnieszka jest w Chinach ale wybiera sie na Swieta do Wietnamu z rodzicami i Asia. Bloga pisze Ania.
Dziekuje za wszystkie komentarze, rowniez w imieniu Agnieszki.
No i czekam na dalsze.
Tym czasem, prosze Panstwa!!!
środa, 28 listopada 2007
Wietnam
Pomyslalam, ze cos napisze w koncu, choc watpie, zeby ktos jeszcze tutaj zagladal - chcialabym sie mylic:-)
Wiec po dosc dlugim wahaniu sie, co ze soba zrobic, postanowilam pojechac do Wietnamu, nie ukrywam, ze pod wplywem mojego amerykanskiego kolego, co sie w koncu ostatecznie z nim rozstalam. I choc nie najlepiej nam sie podrozowalo, ostatecznie ciesze sie, ze namowil mnie na dlaszy woyage.
Czternascie dni temu, kiedy przekraczalam granice, wiedzialm o Wietnamie tyle co nic. Ze byla tu Wojna straszna i Oliwier Stone i inni nakrecili o tym mnostwo filmow. Przed wyjazdem zobaczylam wszystko, co Stone mial w temacie do powiedzenia, okazalo sie pozniej ze i Kubrick Stanley cos w temacie nakrecil, a Copoli nie wspomne.
Granice przekroczylam gladko, nic mi nie zabrali Chinczycy wredni - kazlai pokazac wszystki magazyny i ksiazki, co je mialam w plecaku. Nie bylam w posiadani zadnych kompromitujacych Panstwo Srodka materialow, ani tez nie kupowalam nic o wyzwoleniu Tyebtu. Takiemu przemilemu Wlochowi, co sie ze mna z Chin wymeldowywal, zabrali Lonely Planet, wersje nieocenzurowana, gdzie Tajwan jest zaznaczony jako niepodlegle panstwo, co oczywiscie nie podoba sie Kamunistom. Smieszne, bo ten sam przewodnik wpuscili do kraju kilka tygodnie wczesniej... Nie pomogly negocjacje...
Niesamowite jest to, ze przekraczajac granice, te umowna linie oddzielajaca panstwa od siebie, wkracza sie w zupelnie inny swiat. Zawsze mnie to fascynowalo. Inna mentalnosc, inne obyczaje, inna narodowa psyche. Za brama Chin, odkrywa sie inny swiat, swiat miliona motocykli i stozkowych kapeluszy.
Lao Cai, gdzie przekraczalam granice to takie sobie miasteczko. Nic ciekawego oprocz tego, ze stad juz niedaleko do Sapy, do Tankinskich Alp, jak to nazywa sie te gory. Wiec minibus do Sapy. Oczywiscie nie obylo sie bez targowania ceny - 25.000 dongow od glowy, a zaczelo sie od 75.000. Masakra. O wszysto trzeba sie klocic - woda mineralna, papierosy, wycieczka - wszystko tutaj ma inna cene dla obcokrajowco ale to po Chinach nie jest takie szokujace - bardziej wkurzajace i meczace.
Okolice Sapy sa przepiekne no i ja mialam szczescie, bo w dniu mojego przyjazdy przestalo padac, opadly chmury i cala okazalosc gor widac bylo jak na dloni, co sie rzadko zdarza, tak przynajmniej twierdzi przewodnik. Wiec, pomimo zmeczenia, poszlam sobie na dluuugasny spacer. No po prostu wspaniale. Jak juz sie czlowiek opedzi od tubylco probujacych sprzedac swoje fantastyczne wyroby ze 'srebra', mozna sie w koncu wyluzowac i chlonac atmosfere, podziwiac widoki. Slonce grzalo niemilosiernie tego dnia... Nie wzielam niestety na spacer wody, wiec wieczorem malo mi glowa nie pekla, chyba sie troche odwodnilam. Podobnego bolu glowy w zyciu nie mialam, pol nicy przeplakalam i jesli ktos w bolu mysli o skoku przez okno, ja przez chile tez mialam taki zamiar. Udalo mi sie jakos zasnac... EEE, nic przyjemnego.
Dwa dni w Sapie to max, jesli ktos nie planuje powaznego treku. Samo miasteczko jest jarmarczne, drogi i wszystkiego tam za duzo. Wiec drugiego dnia zarezerwowalam pociag do Ha Noi i ucieklam do miasta stolecznego.
O 4 nad ranem Ha Noi jeszcze spi wiec szalu matocyklowego na ulicach nie bylo. Znalazlam hotel - niestety nie mieli dla mnie miejsce, powiedzieli ze o 8, wiec cztery godziny przesiedzialam w restauracji. Oj, bylo wesolo.
W koncu o 9 znalazlo sie miejsce i choc zmeczenie dawalo sie we znaki, to po zapoznaniu sie z Kanadyjczykiem, co juz w Ha Noi od kilku dni przebywal, poszlismy na lokalne piwko. Bia HOI - za 2000 dongow - lokalny cud za okolo 20 centow. Na jednym nigdy sie nie konczy.
Wyszlismy pewnie okolo 11 i wtedy doppiero zobaczylam, co to znaczy korek motocyklowy. Ja pierdykam!!! Miliony dwusladow!!! Trzeba mi bylo sie niezle nagimnastykowac, zeby przejsc na druga strone ulicy. Towarzyszyl temu zawsze dreszczyk emocji. I choc nie jestem jeszcze mistrzem - to ostatecznie nie dalam sie zabic i to sie liczy.
No, to tyle.
Jak sie dowiem, ze ktos czyta, to bede pisala dalej.
Wiec po dosc dlugim wahaniu sie, co ze soba zrobic, postanowilam pojechac do Wietnamu, nie ukrywam, ze pod wplywem mojego amerykanskiego kolego, co sie w koncu ostatecznie z nim rozstalam. I choc nie najlepiej nam sie podrozowalo, ostatecznie ciesze sie, ze namowil mnie na dlaszy woyage.
Czternascie dni temu, kiedy przekraczalam granice, wiedzialm o Wietnamie tyle co nic. Ze byla tu Wojna straszna i Oliwier Stone i inni nakrecili o tym mnostwo filmow. Przed wyjazdem zobaczylam wszystko, co Stone mial w temacie do powiedzenia, okazalo sie pozniej ze i Kubrick Stanley cos w temacie nakrecil, a Copoli nie wspomne.
Granice przekroczylam gladko, nic mi nie zabrali Chinczycy wredni - kazlai pokazac wszystki magazyny i ksiazki, co je mialam w plecaku. Nie bylam w posiadani zadnych kompromitujacych Panstwo Srodka materialow, ani tez nie kupowalam nic o wyzwoleniu Tyebtu. Takiemu przemilemu Wlochowi, co sie ze mna z Chin wymeldowywal, zabrali Lonely Planet, wersje nieocenzurowana, gdzie Tajwan jest zaznaczony jako niepodlegle panstwo, co oczywiscie nie podoba sie Kamunistom. Smieszne, bo ten sam przewodnik wpuscili do kraju kilka tygodnie wczesniej... Nie pomogly negocjacje...
Niesamowite jest to, ze przekraczajac granice, te umowna linie oddzielajaca panstwa od siebie, wkracza sie w zupelnie inny swiat. Zawsze mnie to fascynowalo. Inna mentalnosc, inne obyczaje, inna narodowa psyche. Za brama Chin, odkrywa sie inny swiat, swiat miliona motocykli i stozkowych kapeluszy.
Lao Cai, gdzie przekraczalam granice to takie sobie miasteczko. Nic ciekawego oprocz tego, ze stad juz niedaleko do Sapy, do Tankinskich Alp, jak to nazywa sie te gory. Wiec minibus do Sapy. Oczywiscie nie obylo sie bez targowania ceny - 25.000 dongow od glowy, a zaczelo sie od 75.000. Masakra. O wszysto trzeba sie klocic - woda mineralna, papierosy, wycieczka - wszystko tutaj ma inna cene dla obcokrajowco ale to po Chinach nie jest takie szokujace - bardziej wkurzajace i meczace.
Okolice Sapy sa przepiekne no i ja mialam szczescie, bo w dniu mojego przyjazdy przestalo padac, opadly chmury i cala okazalosc gor widac bylo jak na dloni, co sie rzadko zdarza, tak przynajmniej twierdzi przewodnik. Wiec, pomimo zmeczenia, poszlam sobie na dluuugasny spacer. No po prostu wspaniale. Jak juz sie czlowiek opedzi od tubylco probujacych sprzedac swoje fantastyczne wyroby ze 'srebra', mozna sie w koncu wyluzowac i chlonac atmosfere, podziwiac widoki. Slonce grzalo niemilosiernie tego dnia... Nie wzielam niestety na spacer wody, wiec wieczorem malo mi glowa nie pekla, chyba sie troche odwodnilam. Podobnego bolu glowy w zyciu nie mialam, pol nicy przeplakalam i jesli ktos w bolu mysli o skoku przez okno, ja przez chile tez mialam taki zamiar. Udalo mi sie jakos zasnac... EEE, nic przyjemnego.
Dwa dni w Sapie to max, jesli ktos nie planuje powaznego treku. Samo miasteczko jest jarmarczne, drogi i wszystkiego tam za duzo. Wiec drugiego dnia zarezerwowalam pociag do Ha Noi i ucieklam do miasta stolecznego.
O 4 nad ranem Ha Noi jeszcze spi wiec szalu matocyklowego na ulicach nie bylo. Znalazlam hotel - niestety nie mieli dla mnie miejsce, powiedzieli ze o 8, wiec cztery godziny przesiedzialam w restauracji. Oj, bylo wesolo.
W koncu o 9 znalazlo sie miejsce i choc zmeczenie dawalo sie we znaki, to po zapoznaniu sie z Kanadyjczykiem, co juz w Ha Noi od kilku dni przebywal, poszlismy na lokalne piwko. Bia HOI - za 2000 dongow - lokalny cud za okolo 20 centow. Na jednym nigdy sie nie konczy.
Wyszlismy pewnie okolo 11 i wtedy doppiero zobaczylam, co to znaczy korek motocyklowy. Ja pierdykam!!! Miliony dwusladow!!! Trzeba mi bylo sie niezle nagimnastykowac, zeby przejsc na druga strone ulicy. Towarzyszyl temu zawsze dreszczyk emocji. I choc nie jestem jeszcze mistrzem - to ostatecznie nie dalam sie zabic i to sie liczy.
No, to tyle.
Jak sie dowiem, ze ktos czyta, to bede pisala dalej.
niedziela, 7 października 2007
Ania's China
Wszystkich moich czytelnikow I wiernych fanow witam ponownie, tym razem z Chin, celu naszej podrozy, gdzie tez mam zamiar zatrzymac sie na nieco dluzej, choc na jak dlugo jeszcze nie wiadomo, bo pomysly mnoza sie w glowie. No I pracowac sie nie chce
Nie moge sobie przypomniec na czym stanely moje relacje, ale o ile pamiec mnie nie zawodzi, ostatnio pisalam cos na temat polnocnej Mongolii – rany, przeciez to juz ponad miesiac temu bylo… Naszym nastepnym celem, jeszcze w kraju Wielkiego Dzingisa, byla Pustynia Gobi I kilka innych miejsc na poludniu, ktorych nazw nie pamietam… O pustyni nie bede teraz sie rozpisywac, bo to juz przeminelo z wuatrem, emocje opadly… dawno nie widzialam zdjec, bla bla bla.
Erin-Pekin
Erin to pierwsze misateczko za granica mongolsko-chinska, a w zasadzie mongolsko-wewnetrznomongolska (ale to bez nzaczenia bo to I tak juz Chiny, tylko ze dwujezyczne). Miejsce przepiekne, takie wypieszczone, wychuchane, cud miod I orzeszki, a wszystko to zapewne by turystom troche oczy zamydlic. Sama przez chwile nie moglam uwierzyc, ze jestem tam, gdzie organizuja obozy pracy, a za niezgodne z oficjalna linia przekonania czekaja obywatela nielada klopoty. Zdaje sie, ze wszyscy daja sie nabrac na te neonowa tecze, ktora pomyslowi Chinczycy postawili przed budynkiem odprawy paszportowej. Dla dodatkowego efektu, podobno, owa tecza kolorowa swieci przecudnie noca.
Autobus sypialny, tzw. sleeping bus, mial nas dowiezc do stolicy panstwa Srodka w godzin 12 ale nieoczekiwane wypadki sprawily, ze do Pekinu dotarlysmy po godzinach okolo 20. na szczescie podroz nie byla az tak meczaca, wiec I humory dopisywaly. Taksowka sprawnie przemiescilysmy sie do domu Oli, ktora pozwolila nam zatrzymac sie u siebie na czas naszego pobutu w Pekinie. Ola, bardzo, bardzo Ci jeszcze raz dziekuje.
Po wspanialej kapieli w przeslicznej lazience z goraca woda ile dusza zapragnie, pierwszego wieczoru Ola zabrala nas na kolacje do miejsca stylizowanego na starochinska knajpe z wrzeszczacymi kelnerami I taka sobie charakterystyczna atmosfera. Jedzenie chinskie to wogole osobny rozdzial. Zaprawde powiadam Chinczycy wiedza jak gotowac. A co najbardziej fascynujace – ich potrawy nie sa niewiadomo jak wymyslne. Po tym, co Mongolia oferuje w menu, Chiny sa dla mnie prawdziwym rajem. Mozna nie odchodzic od stolu I powiem szczerze… jedynie wyrzytu sumienia I to, ze Rosja stworzyla dodatkowa oponke na moim brzuszku powstrzymuja mnie od dawkowania sobie jedzeniowych przyjemnosci. Ciagle jednak czuje sie nie zaspokojona jesli chodzi o potrawy ostre. W nastepnym tygodniu wiec udaje sie do Syczuanu, gdzie podobno potrawy wyzeraja czlowiekowi przelyk. No ciekawe! I tak minely popoludnie I wieczor, dzien pierwszy.
A kiedy czlowiek sie wyspal I zobaczyl, ze to bylo dobre, czlowiek skierowal swoje kroki na plac urokliwy lecz z potworna przeszloscia. Podobno najwiekszy na swiecie (???) mnie nie powalil swoja wielkoscia, az wstyd takie rzeczy pisac. Dzien byl przepiekny, niebo nad pekinem blekitne, co sie podobno rzadko zdarza, wiec spacer wydawal sie wyjatkowo przyjemny. Na Tiananmenie odbywaly sie wtedy roboty budowlane, stawiaono jakies trybuny I ogrody kwiatowe z okazji zblizajacego sie narodowego swieta. 1 pazdziernika Przewodniczacy KPCh Mao, proklamowal powstanie ChRL. Podobno 1 pazdziernika w Pekienie nigdy nie pada, choc czas taki, ze deszcze czesto nawiedzaja stolice. Wiesc gminna glosi, ze pomyslowi chinczycy majsterkuja przy pogodzie, wystrzeliwuja jakies race w niebo I swiety Boze nie pomoze – padac nie bedzie. Kazdego dnia o 6 p.m. na Placu zbieraja sie tlumy (TLUMY!!!) aby ogladac opuszczenie narodowej flagi, co ja nastepnie gwardzisci zabieraja gdzies do Zakazenego Misata, a wszystko to pod okiem Mao, co patrzy z obrazu. Najlepsze jednak mialo przyjsc pozniej. Po spacerku, pewnie poszlysmy na jakies jedzenie, a potem to juz nie pamietam co. I tak minal dzien drugi.
Nie bardzo pamietam dzien trzeci I czwarty. Chyba jakies disco sie odbylo: z tancami prawie do bialego rana. Strasznie glowa bolala. Nastepnie zakupy, co sie przezyciem okazaly, bo w Chinach nie ma cen ustalonych, tylko sie targowac trzeba! I to naprawde nalezy byc zdeterminowanym I upartym, bo Chinczycy sa bezwzgledni dla obcokrajowcow I kroja kazdego. Tak wiec dla przykladu podrabiane dzinsy marki Disel, kupilam za 200RMB. Cena wyjsciowa: 780!!! A I tak wiem, ze przeplacilam, bo ten kawalek materialu, co go z duma nosze na tylku, nie jest wart wiecej niz 100RMB. Dalam sie wyr…. – zabraklo mi cierpliwosci. Proces targowania trawl okolo 20 min. I tak mozna byloby mnozyc przyklady. Na szczesci Ola byla w poblizu I pomagala zbijac ceny – wtedy jeszcze nie znalam liczebnikow. Teraz juz sobie jakos radze z cenami, a poza tym na zakupy nie chodze, bo nie za tym do Chin przybylam.
Zdaje sie, ze na dwa dni przed wyjazdem z Pekinu, w koncu!!!, udalam sie do Zakazanego Miasta, co sie okazalo miejscem przeurokliwym. I tyle setek lat na mnie parztylo, to zawsze mile uczucie (hehe). Na szczescie Zakazane miasto nie jest zawalone eksponatami muzealnymi, nie trzeba wiec ogladac kolejnych kamieni sprzed tysiaca lat, tylko mozna sobie spokojnie pospacerowac na swiezym powietrzu I powdychac pekinski smog. Cala konstrukcja tego miejsca jest niezmiernie ciekawa. Kazy element ma swoje znaczenie, kazdy kolor,. Feng Shui rzadzi! Zapytalam pania przewodniczke cos o Rewolucje I o Mao ale nie chciala rozmawiac o tem I dyplomatycznie zakonczyla rozmowe temi slowy: “Chiny maja swoje tajemnice.” Pewnie, ze maja!!! Tu sie nie rozmawia o 1989 roku. o Tybecie, o Dalajlamie… Byc moze w jakis kregach tak, ale nie ze zwyklymi ludzmi. Bla, bla, bla ze zwyklymi ludzmi to I tak bym sobie nie pogadala, bo moj chinski nie jest jeszcze tak dobry
Ulica
Przez caly moj pobyt w Ulan Bator przerzywalam koszmar przechodzenia przez ulice. Powazanie, to walka o przezycie dla przejezdnych, co jeszcze nigdy w Azji nie byli, dla tybylcow chleb powszedni. Podobno mozna sie przyzwyczaic, podobno w Wietnamie jest jeszcze gorzej… W Pekinie wyglada to tak, ze oprocz dziweieciu milionow rowerow mamy do czynienia z niezliczona liczba samochodow. (Na marginesie: Melua nigdy nie byla w Pekinie!!! – tych rowerow jest sto milionow I drugie tyle to skutery I inne pojazdy dwu lub trojsladowe). Chinczycy przyzwyczajaja sie do sygnalizacji swietlnej ale tak jak w Ulan Bator, kazdy idzie jak chce. Z ta roznica, ze Mongolowie jezdza bardzo szybko, a Chinczycy pewnie tez by jezdzili ale korek jest taki potworny, ze nie maja sie gdzie rozpedzic, wiec droiga hamowania jest znacznie krotsza, a ja czuje sie bezpieczniejsza. Jeszcze o korku: nigdy czegos podobnego nie widzialam. Jesli ktos narzeka sytuacje drogowa w Warszawie, Gdansku czy gdzie tam jeszcze… Ha, ha, ha inni maja jeszcze gorzej. Koszmar! Szczegolnie jak ktos sie spieszy! A bylo to tak: umowilam sie z moim amerykanskim kolega Rossem, znajmosc jeszcze z Mongolii, na Tiananmenie. Od miejsca, skad mieszkalam na Plac jedzie sie taksa jakies 20 min, wiec mialam zapas czasu, wsiadam do auta I mowie panu, gdzie chce jechac. On nie rozumie. Mowie jeszcze raz – ostatecznie, tak sobie pomyslalam, nazwa angielska nie rozni sie tak od mandarynskiej, wiec probuje dalej, zmieniam tony, akcen raz na jedna to na druga, trrzecia sylabe… nic nie dziala. Czas leci. Mam za 20 min byc na miejscu. W koncu mowie mu, “SOHO – ja pier…..” ( stacja metra – mysle sobie, bedzie szybciej, a jak juz wsiadlam to niech mnie wiezie przynajmniej tam) . Zrozumial, w ktora strone ma jechac. Jedzie. Ale nie wyrzuca mnie przy stacji, tylko jedzie gdzies. Cos do mnie mowi. Ja, niepewna czy zrozumial ostatecznie gdzie mamy sie udac, zaczynam glowkowac, jak dziadowi wytlumaczyc. Pokazuje mu wiec banknot 100 yuanowy – tam narysowane jest muzeum, co sie na Placu znajduje. Nie, nie kuma. Krzycze do niego: “Mao, Mao, Mao”, a on szczerzy zeby I cos tam po swojemu opowiada. Korek okrutny!!! Przejechalismy jakies 3 km w 20 min I stoimy. W koncu sie dogadujemy. Narysowalam facetowi brame Zakazanego Miasta z portretem Mao, z flaga na srodku I jakims koslawym ludzikiem puszczajacym latwiec. Moj kalambur zostal odgadniety, facet wygral 20 yuanow, ja wysiadlam z taksowki I pobieglam do metra. Spoznilam sie tylko 30 min, co zdaje sie w Pekinie jest normalne dla kogos, kto nie zna miasta.
No, to tyle. Tesknie za Wami wszystkimi niezmiernie, czasem mnie dopada homesickness… szczegolnie kiedy jesienna pogoda przypomna mi warszawskie spacery ubiegloroczne.
1. Marysia, co u Ciebie? Napisalas juz tes swoja prace? Napisz koniecznie, jak sie sprawy maja?
2. Szap, Kochana, mam nadzieje, ze sie niebawem odezwiesz I napiszaesz, co slychac na Raclawickiej, jak sie Twoj potomek miewa? Jak Aleks? Pozdrow ich ode mnie koniecznie. Wiem, ze dlugo nie pisala ale nie gniewaj sie, Kochana, I naskrob cos, bom bardzo ciekawa.
Niestety, nie bede mogla przeczytac ewentualnych komentarzy, bo strona w Chinach jest zablokowana. Piszcze na maila mojego: high_hopes@o2.pl.
Sciskam,
Ania
Nie moge sobie przypomniec na czym stanely moje relacje, ale o ile pamiec mnie nie zawodzi, ostatnio pisalam cos na temat polnocnej Mongolii – rany, przeciez to juz ponad miesiac temu bylo… Naszym nastepnym celem, jeszcze w kraju Wielkiego Dzingisa, byla Pustynia Gobi I kilka innych miejsc na poludniu, ktorych nazw nie pamietam… O pustyni nie bede teraz sie rozpisywac, bo to juz przeminelo z wuatrem, emocje opadly… dawno nie widzialam zdjec, bla bla bla.
Erin-Pekin
Erin to pierwsze misateczko za granica mongolsko-chinska, a w zasadzie mongolsko-wewnetrznomongolska (ale to bez nzaczenia bo to I tak juz Chiny, tylko ze dwujezyczne). Miejsce przepiekne, takie wypieszczone, wychuchane, cud miod I orzeszki, a wszystko to zapewne by turystom troche oczy zamydlic. Sama przez chwile nie moglam uwierzyc, ze jestem tam, gdzie organizuja obozy pracy, a za niezgodne z oficjalna linia przekonania czekaja obywatela nielada klopoty. Zdaje sie, ze wszyscy daja sie nabrac na te neonowa tecze, ktora pomyslowi Chinczycy postawili przed budynkiem odprawy paszportowej. Dla dodatkowego efektu, podobno, owa tecza kolorowa swieci przecudnie noca.
Autobus sypialny, tzw. sleeping bus, mial nas dowiezc do stolicy panstwa Srodka w godzin 12 ale nieoczekiwane wypadki sprawily, ze do Pekinu dotarlysmy po godzinach okolo 20. na szczescie podroz nie byla az tak meczaca, wiec I humory dopisywaly. Taksowka sprawnie przemiescilysmy sie do domu Oli, ktora pozwolila nam zatrzymac sie u siebie na czas naszego pobutu w Pekinie. Ola, bardzo, bardzo Ci jeszcze raz dziekuje.
Po wspanialej kapieli w przeslicznej lazience z goraca woda ile dusza zapragnie, pierwszego wieczoru Ola zabrala nas na kolacje do miejsca stylizowanego na starochinska knajpe z wrzeszczacymi kelnerami I taka sobie charakterystyczna atmosfera. Jedzenie chinskie to wogole osobny rozdzial. Zaprawde powiadam Chinczycy wiedza jak gotowac. A co najbardziej fascynujace – ich potrawy nie sa niewiadomo jak wymyslne. Po tym, co Mongolia oferuje w menu, Chiny sa dla mnie prawdziwym rajem. Mozna nie odchodzic od stolu I powiem szczerze… jedynie wyrzytu sumienia I to, ze Rosja stworzyla dodatkowa oponke na moim brzuszku powstrzymuja mnie od dawkowania sobie jedzeniowych przyjemnosci. Ciagle jednak czuje sie nie zaspokojona jesli chodzi o potrawy ostre. W nastepnym tygodniu wiec udaje sie do Syczuanu, gdzie podobno potrawy wyzeraja czlowiekowi przelyk. No ciekawe! I tak minely popoludnie I wieczor, dzien pierwszy.
A kiedy czlowiek sie wyspal I zobaczyl, ze to bylo dobre, czlowiek skierowal swoje kroki na plac urokliwy lecz z potworna przeszloscia. Podobno najwiekszy na swiecie (???) mnie nie powalil swoja wielkoscia, az wstyd takie rzeczy pisac. Dzien byl przepiekny, niebo nad pekinem blekitne, co sie podobno rzadko zdarza, wiec spacer wydawal sie wyjatkowo przyjemny. Na Tiananmenie odbywaly sie wtedy roboty budowlane, stawiaono jakies trybuny I ogrody kwiatowe z okazji zblizajacego sie narodowego swieta. 1 pazdziernika Przewodniczacy KPCh Mao, proklamowal powstanie ChRL. Podobno 1 pazdziernika w Pekienie nigdy nie pada, choc czas taki, ze deszcze czesto nawiedzaja stolice. Wiesc gminna glosi, ze pomyslowi chinczycy majsterkuja przy pogodzie, wystrzeliwuja jakies race w niebo I swiety Boze nie pomoze – padac nie bedzie. Kazdego dnia o 6 p.m. na Placu zbieraja sie tlumy (TLUMY!!!) aby ogladac opuszczenie narodowej flagi, co ja nastepnie gwardzisci zabieraja gdzies do Zakazenego Misata, a wszystko to pod okiem Mao, co patrzy z obrazu. Najlepsze jednak mialo przyjsc pozniej. Po spacerku, pewnie poszlysmy na jakies jedzenie, a potem to juz nie pamietam co. I tak minal dzien drugi.
Nie bardzo pamietam dzien trzeci I czwarty. Chyba jakies disco sie odbylo: z tancami prawie do bialego rana. Strasznie glowa bolala. Nastepnie zakupy, co sie przezyciem okazaly, bo w Chinach nie ma cen ustalonych, tylko sie targowac trzeba! I to naprawde nalezy byc zdeterminowanym I upartym, bo Chinczycy sa bezwzgledni dla obcokrajowcow I kroja kazdego. Tak wiec dla przykladu podrabiane dzinsy marki Disel, kupilam za 200RMB. Cena wyjsciowa: 780!!! A I tak wiem, ze przeplacilam, bo ten kawalek materialu, co go z duma nosze na tylku, nie jest wart wiecej niz 100RMB. Dalam sie wyr…. – zabraklo mi cierpliwosci. Proces targowania trawl okolo 20 min. I tak mozna byloby mnozyc przyklady. Na szczesci Ola byla w poblizu I pomagala zbijac ceny – wtedy jeszcze nie znalam liczebnikow. Teraz juz sobie jakos radze z cenami, a poza tym na zakupy nie chodze, bo nie za tym do Chin przybylam.
Zdaje sie, ze na dwa dni przed wyjazdem z Pekinu, w koncu!!!, udalam sie do Zakazanego Miasta, co sie okazalo miejscem przeurokliwym. I tyle setek lat na mnie parztylo, to zawsze mile uczucie (hehe). Na szczescie Zakazane miasto nie jest zawalone eksponatami muzealnymi, nie trzeba wiec ogladac kolejnych kamieni sprzed tysiaca lat, tylko mozna sobie spokojnie pospacerowac na swiezym powietrzu I powdychac pekinski smog. Cala konstrukcja tego miejsca jest niezmiernie ciekawa. Kazy element ma swoje znaczenie, kazdy kolor,. Feng Shui rzadzi! Zapytalam pania przewodniczke cos o Rewolucje I o Mao ale nie chciala rozmawiac o tem I dyplomatycznie zakonczyla rozmowe temi slowy: “Chiny maja swoje tajemnice.” Pewnie, ze maja!!! Tu sie nie rozmawia o 1989 roku. o Tybecie, o Dalajlamie… Byc moze w jakis kregach tak, ale nie ze zwyklymi ludzmi. Bla, bla, bla ze zwyklymi ludzmi to I tak bym sobie nie pogadala, bo moj chinski nie jest jeszcze tak dobry
Ulica
Przez caly moj pobyt w Ulan Bator przerzywalam koszmar przechodzenia przez ulice. Powazanie, to walka o przezycie dla przejezdnych, co jeszcze nigdy w Azji nie byli, dla tybylcow chleb powszedni. Podobno mozna sie przyzwyczaic, podobno w Wietnamie jest jeszcze gorzej… W Pekinie wyglada to tak, ze oprocz dziweieciu milionow rowerow mamy do czynienia z niezliczona liczba samochodow. (Na marginesie: Melua nigdy nie byla w Pekinie!!! – tych rowerow jest sto milionow I drugie tyle to skutery I inne pojazdy dwu lub trojsladowe). Chinczycy przyzwyczajaja sie do sygnalizacji swietlnej ale tak jak w Ulan Bator, kazdy idzie jak chce. Z ta roznica, ze Mongolowie jezdza bardzo szybko, a Chinczycy pewnie tez by jezdzili ale korek jest taki potworny, ze nie maja sie gdzie rozpedzic, wiec droiga hamowania jest znacznie krotsza, a ja czuje sie bezpieczniejsza. Jeszcze o korku: nigdy czegos podobnego nie widzialam. Jesli ktos narzeka sytuacje drogowa w Warszawie, Gdansku czy gdzie tam jeszcze… Ha, ha, ha inni maja jeszcze gorzej. Koszmar! Szczegolnie jak ktos sie spieszy! A bylo to tak: umowilam sie z moim amerykanskim kolega Rossem, znajmosc jeszcze z Mongolii, na Tiananmenie. Od miejsca, skad mieszkalam na Plac jedzie sie taksa jakies 20 min, wiec mialam zapas czasu, wsiadam do auta I mowie panu, gdzie chce jechac. On nie rozumie. Mowie jeszcze raz – ostatecznie, tak sobie pomyslalam, nazwa angielska nie rozni sie tak od mandarynskiej, wiec probuje dalej, zmieniam tony, akcen raz na jedna to na druga, trrzecia sylabe… nic nie dziala. Czas leci. Mam za 20 min byc na miejscu. W koncu mowie mu, “SOHO – ja pier…..” ( stacja metra – mysle sobie, bedzie szybciej, a jak juz wsiadlam to niech mnie wiezie przynajmniej tam) . Zrozumial, w ktora strone ma jechac. Jedzie. Ale nie wyrzuca mnie przy stacji, tylko jedzie gdzies. Cos do mnie mowi. Ja, niepewna czy zrozumial ostatecznie gdzie mamy sie udac, zaczynam glowkowac, jak dziadowi wytlumaczyc. Pokazuje mu wiec banknot 100 yuanowy – tam narysowane jest muzeum, co sie na Placu znajduje. Nie, nie kuma. Krzycze do niego: “Mao, Mao, Mao”, a on szczerzy zeby I cos tam po swojemu opowiada. Korek okrutny!!! Przejechalismy jakies 3 km w 20 min I stoimy. W koncu sie dogadujemy. Narysowalam facetowi brame Zakazanego Miasta z portretem Mao, z flaga na srodku I jakims koslawym ludzikiem puszczajacym latwiec. Moj kalambur zostal odgadniety, facet wygral 20 yuanow, ja wysiadlam z taksowki I pobieglam do metra. Spoznilam sie tylko 30 min, co zdaje sie w Pekinie jest normalne dla kogos, kto nie zna miasta.
No, to tyle. Tesknie za Wami wszystkimi niezmiernie, czasem mnie dopada homesickness… szczegolnie kiedy jesienna pogoda przypomna mi warszawskie spacery ubiegloroczne.
1. Marysia, co u Ciebie? Napisalas juz tes swoja prace? Napisz koniecznie, jak sie sprawy maja?
2. Szap, Kochana, mam nadzieje, ze sie niebawem odezwiesz I napiszaesz, co slychac na Raclawickiej, jak sie Twoj potomek miewa? Jak Aleks? Pozdrow ich ode mnie koniecznie. Wiem, ze dlugo nie pisala ale nie gniewaj sie, Kochana, I naskrob cos, bom bardzo ciekawa.
Niestety, nie bede mogla przeczytac ewentualnych komentarzy, bo strona w Chinach jest zablokowana. Piszcze na maila mojego: high_hopes@o2.pl.
Sciskam,
Ania
Subskrybuj:
Posty (Atom)